Tamtego dnia wrócił do domu dość wcześnie. Usiadł do obiadu, gdy zadzwonił telefon.
– Nie odbieraj – prosiła żona – dziś święto.
Podniósł słuchawkę. Za chwilę pędził do Pałacu Apostolskiego.
Wszedł do kaplicy i oniemiał. Jan Paweł II klęczał przed młodym wychudzonym człowiekiem i trzymał go za rękę. Trwało to dłuższy czas. Potem wstał, rozpiął sutannę, wyjął złoty łańcuszek i zawiesił go na szyi chorego. Pogłaskał go i pocałował. Mężczyzna, mógł mieć niespełna trzydzieści lat. Chwycił Wojtyłę za rękę.
– Ojcze Święty, dziękuję. To był najpiękniejszy dzień mojego życia – powiedział. – Mogę powiedzieć jedynie „dziękuję”. Do zobaczenia w raju.

 

Później Arturo dowiedział się, że na podróż śmiertelnie chorego młodzieńca zebrała się cała wioska, pragnął bowiem przed śmiercią spotkać się z Papieżem. Bez zapowiedzenia pojawili się pod Spiżową Bramą. Szwajcarski gwardzista wahał się przez dłuższy czas, w końcu zadzwonił do księdza Dziwisza, dalej było już łatwo.
A zatem – możemy już powiedzieć głośno „Błogosławiony Jan Paweł II”. Z niezbitą pewnością, potwierdzoną autorytetem papieża, wiemy, że nasz rodak patrzy Bogu twarzą w twarz. Nie tylko Bogu. Pewnie odnalazł w niebie tak wielu przyjaciół i znajomych, być może również tego młodego człowieka, który kiedyś niespodziewanie pojawił się przed Spiżową Bramą i został bez ceregieli przyjęty przez Głowę Kościoła Katolickiego. Potwierdza to znaną prawdę, iż Papież – odpowiedzialny za ponad miliard katolików (a czuł się chyba odpowiedzialny za kolejne miliardy mieszkańców naszej planety) nie był pasterzem tłumów lecz konkretnych ludzi. Nie zależało mu na opinii i uznaniu większości, lecz na tym, aby pomóc człowiekowi. Właśnie temu człowiekowi. Pomoc ta miała różnych charakter. Czasem były to takie jak wyżej opisane spotkania – chwytające nas za serce i przysparzające wzruszeń. Czasem – modlitwa, która wyjednywała cudowne uzdrowienie. Często jednak była to pomoc, o którą nie prosiliśmy, nawet taka, która uwierała. Na przykład, gdy Papież kierował do nas słowa takie jak te wypowiedziane w Radomiu, gdy mówił nam o piątym przykazaniu, nie zabijaj i o dramatycznych skutkach jego ignorowania przez ludzi.
Do tego cmentarzyska ofiar ludzkiego okrucieństwa w naszym stuleciu dołącza się inny jeszcze wielki cmentarz: cmentarz nienarodzonych, cmentarz bezbronnych, których twarzy nie poznała nawet własna matka, godząc się lub ulegając presji, aby zabrano im życie, zanim jeszcze się narodzą. A przecież już miały to życie, już były poczęte, rozwijały się pod sercem swych matek, nie przeczuwając śmiertelnego zagrożenia. A kiedy już to zagrożenie stało się faktem, te bezbronne istoty ludzkie usiłowały się bronić. Aparat filmowy utrwalił tę rozpaczliwą obronę nie narodzonego dziecka w łonie matki wobec agresji. Kiedyś oglądałem taki film — i do dziś dnia nie mogę się od niego uwolnić, nie mogę uwolnić się od jego pamięci. Trudno wyobrazić sobie dramat straszliwszy w swej moralnej, ludzkiej wymowie.
 W dniach poprzedzających beatyfikację często padało pytanie co nowego możemy dowiedzieć się o naszym wielkim rodaku. Może prawdziwą nowością byłoby, gdybyśmy na serio potraktowali wszystkie jego wysiłki, aby nam pomóc być bardziej ludzkimi?