Habemus PapamFRAGMENT 1 (Książka: Habemus Papam)

Z Kuźnic do Murowańca doszli w dwie godziny. W schronisku zjedli kanapki (Danusia opiekuje się nami nawet na odległość – Jurek pochwalił pozostawioną w Krakowie żonę) i ruszyli do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Idąc wzdłuż długiego i krętego brzegu dotarli do kamiennych schodów, które zawiodły ich nad Zmarzły Staw. Droga stawała się coraz bardziej stroma i kręta. Ominęli znajdujące się po lewej stronie źródełko i zaczęli podejście piargiem. Kilkanaście minut później byli już przy piętrzących się przed nimi skałach.

 


      Założyli rękawiczki i zaczęli wdrapywać się na górę. Towarzyszące im od rana słońce wciąż przygrzewało, ale bez rękawiczek trudno byłoby korzystać z bardzo zimnych łańcuchów i klamer. Posuwali się powoli lewą stroną przełęczy wypełnionej rumowiskiem ogromnych głazów i kamieni. Gdzieniegdzie zalegał śnieg.

 Zatrzymali się na chwilę. Poczuli zimniejszy powiew wiatru. Jurek spojrzał w niebo. Słońce schowało się za chmurę. Nie przypominała ona malowniczego białego baranka. Jej kolor był raczej zbliżony do barwy skał.

      - Idzie na burzę – powiedział z niepokojem.

       Byli za daleko, aby się wycofać.

      - Przy odrobinie szczęścia zdążymy zjechać do Pięciu Stawów – dodał Jurek.

      Poprawili plecaki i przymocowane do nich narty. Ostrożnie posuwali się naprzód, kiedy uderzył wiatr, a za chwilę zamarzający deszcz. Poczuli na policzkach ukłucia lodowatych igieł. Jurek wymacał na ścianie klamrę i mocno ją chwycił. Poczuł się pewniej i zdecydowanie dał krok naprzód. Noga dosłownie poleciała w dół a on niemal zawisł na łańcuchu. Trafił na oblodzony kawałek skały. Mimo przenikliwego zimna i wiatru zrobiło mu się gorąco. Nie byłby pierwszą osobą, która runęła z Zawratowego Żlebu.

     - Jurek!? – krzyknął Wojtyła. Nie widział przyjaciela, ale usłyszał jego krzyk i jakiś rumor z przodu.

     - Wszystko w porządku – głos Jurka z trudem przebił się przez świst wiatru. – Niech Wujek uważa, tu jest bardzo ślisko.

     Nagle niebo przecięła błyskawica. Przez ułamek sekundy zobaczyli szczyt Kościelca. Im wydawało się raczej, że to jakaś złowroga postać, ogromna zjawa, która pojawiła się i znikła.

     Gdzieś w oddali zabrzmiał głuchy dźwięk. Po chwili usłyszeli następny grzmot – tym razem znacznie bliżej.

     Karol wiele razy słyszał opowiadania o nagłych zmianach pogody w górach, nieraz zmoczył go deszcz, ale jeszcze nigdy nie doświadczył na własnej skórze żywiołu, który rozpętał się wokół nich. Ogłuszały go grzmoty,  zwielokrotnione odbiciem od granitowych skał. Znajdowali się bardzo wysoko, w każdej chwili któryś z nich mógł zostać porażony piorunem. Znowu błysnęło. Usłyszał głośny trzask, miał wrażenie, że to parę kroków od niego. Odruchowo odsunął się od ściany. Wiedział, że prąd może przebiegać po jej powierzchni.

     Znowu huknęło. Poczuł jak strach ściska mu gardło. „Jezu, zmiłuj się nad nami” – szepnął. „Biedny Eliasz, ależ on musiał trząść się z przerażenia, w dodatku był sam” – przemknęło mu przez głowę. Nigdy dotąd nie myślał, że znajdujący się w Pierwszej Księdze Królewskiej opis jest tak realistyczny. Czytając o poprzedzającej przyjście Boga „gwałtownej wichurze rozwalającej góry i druzgocącej skały” nie zwracał specjalnie uwagi na te określenia. Nie zastanawiał się też nad stanem proroka Eliasza, który dotarł na górę Horeb i tam się ukrył przed prześladowcami. W opisie rozszalałych żywiołów najbardziej przemawiało do niego potrójne powtórzenie: Pan nie był w wichurze, Pan nie był w trzęsieniu ziemi, Pan nie był w ogniu. Potem przyszedł „szmer łagodnego powiewu” i dopiero wtedy Eliasz wyszedł z groty, aby rozmawiać z Bogiem.

     Jak długo mogła trwać tamta burza? Ile czasu Eliasz ukrywał się w jaskini? Nie wiedział. Ale zdawał sobie sprawę, że tatrzańska burza – choć może bez ognia i trzęsienia ziemi – nie zamieni się zbyt szybko w łagodny wietrzyk. Nie mieli się też gdzie schować. Musieli dojść do przełęczy, a potem zejść na drugą stronę, modląc się, aby nie trafić w pobliże stawu w chwili, gdy zaczną walić pioruny. Każdy, kto miał elementarną wiedzę o górach wiedział, że w takich sytuacjach należy się wystrzegać zbiorników wodnych i strumieni. Nic tak dobrze nie przewodzi prądu jak woda.

     Posuwając się wolno naprzód poczuł, że skalne podłoże ustępuje żwirowi. Wchodzili na kilkudziesięciometrowej długości ścieżkę, która kończyła się na szczycie przełęczy. Potknął się i zachwiał, ale szczęśliwie zaraz odzyskał równowagę. Ten odcinek drogi był usiany mniejszymi i większymi kamieniami. Nawet latem, za dnia trzeba było na nie uważać – teraz szli pogrążeni w zupełnych ciemnościach.

     Domyślili się, że są na górze, gdy skończyły się pomoce w postaci łańcuchów i klamer. I gdy pod stopami poczuli, że grunt się obniża. O zjeździe nie było mowy. Poruszali się po omacku.

     Śnieg, po którym mieli gładko zjechać do doliny stał się nieoczekiwaną przeszkodą a narty niebezpiecznym balastem. Odgłosy burzy powoli cichły, ale pojawiło się inne zagrożenie. Ta strona Zawratu słynęła z lawin schodzących do Pięciu Stawów. Jurek spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Od ich wyjścia z Murowańca minęły cztery godziny. W normalnych warunkach powinni dochodzić już do schroniska w Pięciu Stawach. Ale teraz, w tych ciemnościach?

     Powoli tracili czucie w dłoniach. Ich rękawiczki wystarczały jako osłona przed zimnymi i śliskimi łańcuchami, lecz były za cienkie i za mokre, aby osłaniać ciało przed działaniem niskiej temperatury. Szybki marsz rozgrzałby ich, ryzykowaliby jednak uruchomienie lawiny. Posuwali się krok po kroku – jak po polu minowym. Jurek zrezygnował ze sprawdzania czasu. Nie raz i nie dwa wydawało mu się, że minęło już co najmniej pół godziny, kiedy spoglądał na zegarek, okazywało się, że upłynęło najwyżej kilka minut.

     W pewnym momencie z kąta nachylenia stóp zorientował się, że teren robi się bardziej płaski. Zrobił kolejny krok. Usłyszał trzask i poczuł jak nogę zalewa lodowata woda. Syknął i wyjął nogę z przerębli. Najprawdopodobniej wszedł na Przedni Staw. Jeśli tak , to idąc wzdłuż brzegu powinni wkrótce dotrzeć do schroniska.

     - Już niedaleko – krzyknął do Wujka.

     Po kilkunastu minutach zobaczyli majaczący w ciemnościach budynek.  

 

FRAGMENT 2

Przejście z kurii na Plac Wiosny Ludów zajęło mu kilka minut. Jeszcze dziesięć lat temu plac nosił nazwę Wszystkich Świętych, ale nowa władza postanowiła upamiętnić zrywy rewolucyjne z pierwszej połowy XIX wieku i  w 1950 roku przemianowała to miejsce. Przy placu, w dawnym Pałacu Wielopolskich znajdował się urząd Rady Narodowej Krakowa.

      Kilkadziesiąt minut temu zadzwonił do niego jej przewodniczący, Zbigniew Skolicki prosząc pilnie o spotkanie. Wojtyła spodziewał się tego wezwania. Z wyrywkowych informacji, które dopływały wczoraj do Kurii wiedział, co się stało w Nowej Hucie. Ludzie opowiadali o dantejskich scenach, które rozgrywały się przy placu z krzyżem oraz przy Dzielnicowej Radzie Narodowej. Krążyły pogłoski o zabitych i rannych, setki osób aresztowano. Milicja całą noc chodziła po mieszkaniach i hotelach robotniczych wyciągając ludzi z łóżek.

      Skolicki czekał w gabinecie.

      - Ksiądz biskup domyśla się zapewne, dlaczego prosiłem o spotkanie – powiedział na powitanie.

      - W Krakowie aż huczy po wczorajszych zajściach.

      - Raczej po chuligańskich wybrykach, w których obrażenia poniosło kilkudziesięciu funkcjonariuszy – sprostował Skolicki. – I pomyśleć, że głoszący miłość bliźniego Kościół zainspirował te zamieszki.

      - Panie przewodniczący, wie pan równie dobrze jak ja, że wina nie leży po stronie Kościoła. Kto jak kto, ale pan doskonale zna to miejsce i jego problemy.

      Skolicki przez dwa lata był odpowiedzialny  za rozwój Nowej Huty jako zastępca przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej.

      - Księże biskupie, w czasie rozruchów zniszczono nie tylko sprzęt milicji, ale także budynek Dzielnicowej Rady Narodowej, szereg sklepów, dokonano podpaleń.  Podpalono nawet jednego z milicjantów…

      - Żyje?

      Skolicki skinął głową.

      - Bogu dzięki – powiedział Wojtyła.

      - Dziękować to można funkcjonariuszom, którzy z narażeniem życia przywracali porządek. Za to Kościół z satysfakcją patrzy na niszczenie mienia publicznego. Mało tego, gdyby nie nieodpowiedzialne zachowanie proboszcza, najprawdopodobniej nic by się nie wydarzyło.

      - Co pan przewodniczący ma na myśli?

      - Ksiądz Satory w ostatnią niedzielę odczytał z ambony pismo, w którym Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych domagała się usunięcia krzyża. Co za nieodpowiedzialne postępowanie! Jątrzenie ludzi!

      - A jak pan przewodniczący oceniłby łamanie złożonych obietnic?

      - Sugeruje ksiądz, że wina leży po stronie państwa? – głos Skolickiego zabrzmiał twardo i nieprzyjemnie.

      - Na pewno winowajcą nie jest tu ksiądz Satory. Władze złożyły przyrzeczenie, przyrzeczenia nie zrealizowano, a ludzie wystąpili w obronie tej budowy i w obronie krzyża. De facto – w obronie swoich praw jako ludzi wierzących. Obawiam się, że gdyby wiedzieli to wszystko co wie pan i co wiem ja, to ich rozgoryczenie byłoby jeszcze większe, a reakcja tragiczniejsza w skutkach.

      - Ksiądz biskup powinien się tłumaczyć, a tymczasem grozi!

      Wojtyła westchnął.

      - Panie przewodniczący, ostatnie dwa lata to pasmo przeszkód ze strony władz. I to niestety wbrew deklaracjom najwyższych przedstawicieli państwa, w tym pierwszego sekretarza, który obiecał mieszkańcom Nowej Huty, że będą mieli kościół.

      - Od tamtego czasu sytuacja się zmieniła…

      - Owszem, władze rozwiązały Komitet Budowy Kościoła, zarekwirowały zebrane przez ludzi pieniądze ignorując jednocześnie nasze pisma, monity i prośby. I w końcu decyzja o usunięciu krzyża. Przecież to musiało doprowadzić do wybuchu!

      - Myślę, że ksiądz biskup nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji tych wydarzeń. Doszło do naruszenia porządku publicznego, pojawiły się elementy wichrzycielskie, chuligańskie. Jeśli nie uda się szybko uspokoić sytuacji, może ona się wymknąć spod kontroli, a wówczas nie ręczę, ilu będzie zabitych i rannych. Kościół ponosi przynajmniej współodpowiedzialność za to, co się stało, czy Kościół podejmie odpowiedzialność za rozładowanie tego napięcia?

      Wojtyła zorientował się, że Skolicki prowadził w ten sposób rozmowę, aby wzbudzić u niego poczucie winy i wykorzystać go dla pacyfikacji nastrojów w Nowej Hucie.  Przyjrzał się uważnie rozmówcy. Przewodniczący wyglądał na zmęczonego, miał podkrążone oczy i był dość blady. Pewnie nie spał zbyt wiele tej nocy. Przypuszczalnie na bieżąco śledził doniesienia z Nowej Huty i zastanawiał się, czy rozruchy mogą rozszerzyć się na Kraków. To najprawdopodobniej oznaczałoby koniec jego urzędowania.

      - Kościół chce służyć pojednaniu. I prawdzie. Jedno bez drugiego nie jest możliwe – powiedział biskup. – A prawda jest taka, że powodem rozruchów było rozgoryczenie mieszkańców Nowej Huty.  Oni stwierdzili, że złożone im obietnice są bez pokrycia.

      - Nie ja składałem te obietnice, a teraz ja muszę radzić sobie z tą sytuacją.

      Mówił prawdę. Narastające wokół budowy trudności Kuria próbowała przez dłuższy czas rozwiązywać na poziomie lokalnych władz krakowskich. Wreszcie zwrócono się do Warszawy. Na początku roku przyszła odpowiedź z Urzędu Rady Ministrów, w której informowano, że sprawa nie będzie rozpatrywana na szczeblu centralnym.

      - Panie przewodniczący, obaj zdajemy sobie sprawę, że budowa kościoła w Nowej Hucie już dawno przestała być jedynie sprawą tego osiedla czy nawet Krakowa. To jest sprawa ogólnopolska.

      - Tym większa spoczywa na nas odpowiedzialność.

      - Jeśli interwencja Kościoła miałaby przynieść jakieś realne uspokojenie, to i władze muszą wykazać się dobrą wolą.

      - Czy ksiądz biskup zwróci się do wiernych? – pytanie przewodniczącego mimo wszystko trochę go zdziwiło. W głosie nie było już groźby – raczej prośba.

      - Musiałbym ich zapewnić, że krzyż pozostanie na miejscu.

      - W obecnej sytuacji na pewno nikt go nie będzie usuwał.

      -  Jeszcze dziś napiszę odezwę do parafian.

      - Oczywiście to nie znaczy, że odstąpimy od planu budowy szkoły.

      - Nie wydaje mi się, byśmy mieli toczyć spór o miejsce. Władze same wyznaczyły tę lokalizację, ale przecież można ją zmienić. Byleby tylko kościół stanął…

      „Sugeruje kompromis” – pomyślał Skolicki. – „To pozwoliłoby nam wyjść z twarzą z całego zamieszania”.

      - Czy pan przewodniczący nie pochodzi przypadkiem z Dębnik? – pytanie Wojtyły zaskoczyło go.

      - Ksiądz biskup poznał mój akcent? Zna ksiądz tę dzielnicę?

      - W czasie okupacji mieszkałem na Tynieckiej.

      - A ja na Różanej.

      - O, tam mieszkał mój dobry znajomy. Niestety już nie żyje.

      - Zginął w czasie wojny?

      - Nie, zmarł w 47mym. Był krawcem.

      - Ksiądz biskup utrzymywał znajomości z przedstawicielem niższych klas społecznych?

      - Nazwałbym go raczej arystokratą. Oczywiście nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Był arystokratą ducha. A rodzina pana przewodniczącego?

      - Mój ojciec był zdunem. Całkiem znanym w tej okolicy. To były inne czasy. Wojna wszystko zniszczyła.

      - Wojna zawsze niszczy. Dlatego napiszę tę odezwę.

      Wojtyła wstał. Wyciągnął rękę do rozmówcy.

      - Życzę panu powodzenia na tym stanowisku.

      - Dziękuję.

      Biskup opuścił dawny Pałac Wielopolskich, przeszedł przez plac i doszedł do kościoła franciszkanów. Wstąpił do środka. Skręcił do kaplicy Męki Pańskiej i przyklęknął przy dużej figurze Chrystusa dźwigającego krzyż.

      Janie – pomóż nam! – szepnął. Stanęła mu przed oczami fotografia Tyranowskiego w szpitalnym łóżku. Widział to zdjęcie po powrocie ze studiów w Rzymie. Przedstawiało pogodnie uśmiechniętego Jana przykrytego białą pierzyną. Trudno byłoby się domyśleć, że pod pościelą ukryte było tak zmaltretowane ciało. Tyranowskiemu amputowano rękę. Operacja jednak wcale nie zmniejszyła jego cierpień.

      Janie, poznałeś krzyż. Pomóż nam go bronić!

      Przeżegnał się i podniósł się z kolan. Kilka minut później siedział już przy biurku w kurii i redagował odezwę do parafian Nowej Huty.  

 

FRAGMENT 3

      Dostrzegł ją w gronie kilkunastu osób stojących w pobliżu ołtarza, nad którym wisiał krzyż, zwany przez krakowian krzyżem Jadwigi. Większość tych ludzi znalazła się tu przypadkowo, nie ogłaszano przecież, że biskup Wojtyła będzie się modlił w intencji beatyfikacji królowej w rocznicę jej śmierci. 17 lipca 1399 roku Jadwiga zmarła w wyniku komplikacji poporodowych w pobliskim zamku na Wawelu i od tego czasu niezmiennie cieszyła się kultem, choć przez te z górą 500 lat nie została wyniesiona na ołtarze. Karol wierzył jednak, że kiedyś ten moment nadejdzie. Nie tylko on. Bardzo wiele osób klękało pod krzyżem, z którego – jak głosiła legenda – Chrystus kiedyś przemówił do młodej królowej. „Jadwigo, ratuj Litwę” – miała usłyszeć.  Wtedy zdecydowała się na ślub z wielkim księciem litewskim, Władysławem Jagiełłą. Tak stała się możliwa chrystianizacja Litwy. I tak zakończyły się marzenia Jadwigi o zamążpójściu za młodego i przystojnego Wilhelma Hasburga.

      Irenę zaprosił na tę mszę parę dni temu, kiedy wpadła do niego z synem. Krzyś miał wyjechać z ojcem na wakacje – pierwszy raz od czasu, gdy jego rodzice się rozeszli.

      Po mszy podeszła do niego.

      - Pojechali – powiedziała.

      - Cały czas się modlę.

      - Ja też. Często tutaj. Dziękuję, że ksiądz biskup mnie zaprosił.

      - Chciałbym, żebyś coś przeczytała – wyciągnął z teczki maszynopis. – Zajrzyj do mnie po wakacjach i powiedz, co o tym myślisz.

      Nieco zaskoczona wzięła kartki do ręki. Na pierwszej stronie widniał tytuł: „Przed sklepem jubilera. Medytacja o sakramencie małżeństwa przechodząca chwilami w dramat”.

      - Dobrze.

      Podała mu rękę i wyszła z zakrystii. Zobaczył ją potem klęczącą na stopniu ołtarza.

      Poznali się kilka lat temu. Jej historia wstrząsnęła nim, choć przecież w konfesjonale słuchał najróżniejszych zwierzeń.

      Mieli ze Staszkiem dwójkę dzieci. Trzyletniego wówczas Krzysia i siedmioletniego Michała. Chłopcy sprawiali im wiele radości, choć Michaś zaczynał już dokazywać na całego. Nieraz na niego pokrzykiwała i narzekała, że nie jest tak grzeczny jak jego młodszy brat. Z biegiem czasu czuła się coraz bardziej sfrustrowana, szczególnie wtedy, gdy Staszek szedł do mamy, zamiast przyjść po pracy do domu. Matka Stacha mieszkała sama i była bardzo związana z synem, który – to trzeba przyznać – odwzajemniał jej uczucia. Irena przekonywała samą siebie, że to dobrze, ze syn musi opiekować się starszą matką, ale w jej sercu siedziała jakaś zadra, która wychodziła na zewnątrz w najmniej odpowiednich momentach – na przykład wtedy, gdy mąż wracał zmęczony do domu.  

      Pewnego dnia została wezwana do przedszkola. Michaś czuł się źle, gdzieś wyparowała jego zwyczajna (choć tak męcząca) ruchliwość i skłonność do psikusów. Lekarz przepisał różne badania. Ich wyniki brzmiały jak wyrok.

     – To białaczka – usłyszała. – Nie możemy mu pomóc, bardzo mi przykro.

     Wyszła z przychodni jak pijana. Szła powoli Plantami w kierunku Wisły. Doszła pod Wawel, weszła do katedry i uklękła pod czarnym krucyfiksem królowej Jadwigi. Długo się modliła. Miała nadzieję, że święta królowa, która tak bardzo pragnęła dziecka, zrozumie jej ból. Ale im dłużej patrzyła na Krzyż, tym bardziej była przekonana, że Michaś odejdzie.

     Jej przeczucia sprawdziły się. Zostali we trójkę: Krzyś, Staszek i ona. Ludzie mawiają, że nieszczęścia chodzą parami. W ich przypadku przysłowie okazało się przerażająco prawdziwe. Stach coraz później przychodził do domu. Mówił jej najpierw, że ma więcej pracy, że musi dorobić. Potem już nic nie mówił. W czasie wielu bezsennych nocy Irena nauczyła się rozpoznawać wszystkie dźwięki dochodzące z uśpionego bloku. Otwieranie i zamykanie drzwi na parterze, kroki po schodach, zgrzyt zamka. Stach wracał nieraz po północy. Aż przyszedł dzień, gdy powiedział jej to, czego się domyślała.

     – Odchodzę. Nie próbuj mnie zatrzymać. Dłużej nie zniosę tego domu. Dopóki żył Michaś, było jeszcze dla kogo żyć, a teraz...

     – Jak to! a Krzyś? a ja?

     – Wy sobie świetnie radzicie beze mnie. Odkąd on się urodził, świata poza nim nie widzisz. Ja już dla ciebie nie istnieję. Gdyby nie Michaś, to już dawno bym odszedł. Rósł na wspaniałego syna, już widziałem, jak wspólnie wybieramy się na ryby, jak... – załamał mu się głos.

     – Masz kogoś?

     – Mam.

     Wziął walizkę, którą kupowali, gdy mieli jechać w podróż poślubną. Wrzucił rzeczy i wyszedł. Później jeszcze wracał. Tęsknił za Krzysiem i chciał go widywać. Poza tym chyba z czasem poczuł wyrzuty sumienia. Nieraz miała wrażenie, że chciałby, aby zaakceptowała jego wybór. A ona? Najpierw miotała się między żalem a złością.

     „Tchórz, wredny tchórz” – myślała. Ale wtedy spoglądała na Krzysia i postanawiała, że nie podda się emocjom. Znała rodziców Stacha i wiedziała, że swoje słabości przejął w dużym stopniu od nich. Rozeszli się, gdy był jeszcze mały, wychowywał się tylko z matką, która nie stroniła od kontaktów z przypadkowymi mężczyznami. Z ojcem widywał się sporadycznie. I chociaż sam bardzo pragnął mieć szczęśliwą rodzinę, to nigdy nie nauczył się, jak to osiągnąć. Ona też go tego nie nauczyła. I dlatego uważała, że sama ponosi trochę winy. Być może to przeczuwał, bo nie raz dawał jej do zrozumienia, że oczekuje akceptacji odejścia. Było jej coraz trudniej. Wtedy brat  poradził jej, aby spotkała się z księdzem.

     – Co ksiądz może wiedzieć o takich sprawach? – zapytała z powątpiewaniem. - Każe mi milczeć i cierpieć.

     – Porozmawiaj z nim – przekonywał ją brat, który chodził na spotkania w duszpasterstwie akademickim. Umówił ich nawet. Zdecydowała się pójść. I tak chciała się wyspowiadać. Ksiądz wysłuchał jej zwierzeń. A potem zapytał:

     – Co zamierzasz?

     – Nie wiem, sama nie wiem. Czuję się opuszczona i... zdradzona. Ale potem przychodzą inne myśli. Ja też nie jestem bez winy. Sam mi to wypominał. Nie przyznałam mu racji, ale niepokój we mnie zasiał.

     – On szuka usprawiedliwienia.

     – A ja jestem już prawie gotowa, żeby go rozgrzeszyć.

     – Tego nie rób. To oznaczałoby odepchnięcie go od was. Dopóki ma wyrzuty sumienia, dopóty jest szansa, że wróci. Nie można mu ułatwiać teraz życia i utwierdzać w błędnej decyzji.

     – A jeśli i tak nie wróci?

     – Myślisz o rozwodzie?

     – Może każde z nas jakoś ułoży sobie życie na nowo...

     Ksiądz spojrzał jej w oczy.

     - A co z Krzysiem?

     To pytanie zapadło w nią i pozostało długo po tamtej rozmowie. Wracała z nim do katedry. Klękała pod krzyżem Jadwigi i modliła się. „Co z Krzysiem?” Czy za dwadzieścia, trzydzieści lat nie podzieli on losu swojego ojca, podobnie jak jego ojciec poszedł w ślady swojego? Widziała, jak cierpiał po odejściu Stacha, miała wrażenie, że jego zachowanie w czymś przypomina zachowanie Michasia z czasów choroby. Krzyś też stracił wigor i chęć do psikusów, był coraz smutniejszy. Kiedyś zapytał ją, czy znajdzie sobie nowego męża, tak jak mama jednego z jego kolegów. Chciała go uspokoić, więc powiedziała, że nie, choć wcale nie była tego taka pewna.  

FRAGMENT 4

     Przed dziesiątą wieczorem wszedł do pustoszejącej bazyliki franciszkanów i klęknął przed trumną. Doszedł do niego nieprzyjemny zapach.

     Wczoraj przywieziono ciało do Krakowa. Okazało się, że kupiona w Warszawie metalowa trumna jest nieszczelna i trzeba zamówić nową. Czerwcowe upały nie oszczędziły zwłok – rozkład następował w bardzo szybkim tempie.

     - Możemy zaczynać, ekscelencjo – powiedział kanclerz Kuczkowski. Obok niego stał dr Marian Kusiak, który wykonał wcześniej sekcję zwłok zmarłego. Nieco dalej – prowincjał franciszkanów, ksiądz Andrzej Bardecki z Tygodnika Powszechnego i ksiądz Marian Jaworski.

     Bracia franciszkańscy wzięli trumnę i orszak skierował się ku Sali Brackiej. Tam ślusarze odkryli wieko. Wojtyła wzdrygnął się. Wiele razy widział już zmarłych, ale ten widok zaszokował go. Twarz Baziaka zmieniła się nie do poznania. Cała sina i pokryta obrzękami w niczym nie przypominała nie tylko oblicza arcybiskupa za życia, ale nawet tuż po śmierci. Od trumny unosił się nieprzyjemny odór rozkładającego się w szybkim tempie ciała.

     Lekarz skinął na franciszkanów. Razem chwycili za prześcieradło, na którym było złożone ciało i przenieśli je do nowej trumny.

     - Nie ma paliusza1 – zauważył ks. Kuczkowski.

     - Przyniosę – powiedział kapelan Baziaka i wyszedł z sali. Wrócił po jakimś czasie z małym pakunkiem w ręku. Dr Kusiak podniósł głowę zmarłego, a  Wojtyła założył paliusz na ramiona arcybiskupa. Schylił się i pocałował jego dłoń.

     Do trumny zbliżyli się ślusarze. Przykryli ją metalowym wiekiem. Odkręcili zawory w palnikach i zaczęli lutować.

     Karol odszedł w kąt sali i sięgnął po chustkę. Otarł oczy. Czuł jeszcze na ustach zimno martwej ręki arcybiskupa. Niespełna cztery lata temu ta ręka nałożyła na jego głowę biskupią mitrę, a na palec pierścień. A teraz jemu właśnie przypadło w udziale nałożenie paliusza na martwe ciało Baziaka.

        Właściwie dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo był związany z tym człowiekiem. Ich pierwsza rozmowa nie łączyła się z przyjemnymi wspomnieniami. Krótko po śmierci Sapiehy Baziak wezwał go i zakomunikował, że ma odejść z Floriana, aby poświęcić się pracy naukowej.  Z trudem powiedział „tak” – zbyt czuł się związany z tą parafią i coraz dynamiczniej rozwijającym się duszpasterstwem akademickim. Potem rok 58 i nominacja biskupia. Doszły do niego słuchy, ze arcybiskupowi bardzo zależało, aby to właśnie on został jego sufraganem. Chyba musiał mieć do niego jakąś słabość, skoro tamtego lata zgodził się w końcu, aby Wojtyła wrócił na przerwany spływ kajakowy. Arcybiskup słynął ze swojej surowości i nieprzystępności – mógł chcieć, aby i jego biskup pomocniczy wpasował się w ten styl. Jednak zostawiał mu dużo wolności. Przyjmował do wiadomości krótkie wypady na narty w zimie i kajakowe spływy latem. Zgodził się na regularne wyjazdy na KUL, a nawet przełknął jakoś publikację „Miłości i odpowiedzialności”, choć zdaniem wielu księży nie wypadało, aby biskup podpisywał się pod tekstami mówiącymi o seksualności kobiety i mężczyzny.

     Krakowscy księża nie przepadali za wygnańcem ze Lwowa. Uważali, że jest bardziej wyniosły i nieprzystępny niż Sapieha, który w końcu pochodził z książęcej rodziny. Baziak tylko w jednym wypadku pozwalał sobie na swobodną rozmowę i żarty – kiedy odwiedzali go krajanie z rodzinnych stron. Z czasem Wojtyła zrozumiał, że z dystansu i nieprzystępności arcybiskup uczynił sobie swoistą tarczę.

     Ślusarze zakończyli pracę. Franciszkanie wzięli trumnę na ramiona i zanieśli ją z powrotem do bazyliki. Wojtyła z pozostałymi osobami podążyli za nimi. Po chwili modlitwy wszyscy zaczęli się rozchodzić.

      - Bardzo panu dziękuję, panie doktorze – biskup zagadnął doktora Kusiaka. – Ostatnie dni musiały być dla pana wyjątkowo trudne.

     - To dla mnie zaszczyt, że mogłem pomóc w takich chwilach – odparł lekarz. – Arcybiskup był wielką osobistością.

     - Będzie nam go brakowało. Ta śmierć przyszła niespodziewanie. Owszem, dwa lata temu spodziewaliśmy się najgorszego, ale teraz jego stan wydawał się stabilny. To samo mówili badający go niedawno lekarze.

     - Mogę tylko powiedzieć księdzu biskupowi to, co widziałem w czasie sekcji. Jego serce to jedna wielka blizna.

     - Pan Bóg nie szczędził mu doświadczeń.

      Lekarz uścisnął Wojtyle dłoń i odszedł.

     - Ekscelencja wraca do siebie? – zapytał ksiądz Bardecki.

     - Tak.

     - Mógłbym towarzyszyć?

     - Oczywiście.

     - W tej sytuacji ksiądz biskup prawdopodobnie pojedzie na Sobór?

     - Nie myślałem jeszcze o tym.

     - A ja nie mogę przestać myśleć o Soborze. To będzie rewolucja!

     - Skąd ksiądz redaktor ma takie wiadomości?

     - Jestem księdzem, ale jestem też dziennikarzem. A dziennikarze są głodni informacji. Więc jak się nadarza jakaś okazja, to trudno z niej nie skorzystać. Dwa lata temu byłem w Rzymie. Przywiozłem wtedy praschemat obrad.

     - Znam ten dokument. Świętej pamięci ksiądz arcybiskup dał mi go do przeczytania i analizy.

     - To znaczy, że mogę mówić swobodnie.

     - Co ksiądz ma na myśli?

     - Ten praschemat  w wielkiej tajemnicy przywiozłem z poleceniem przekazania go sześciu ordynariuszom. Pytałem wtedy, czy mogę go przekazać również księdzu biskupowi, lecz powiedziano mi w Rzymie, że nie wolno. Ale skoro ksiądz biskup go zna, to mogę mówić swobodnie. Więc powtarzam – Sobór będzie rewolucją.

     - Sobory zawsze były ważne…

     - Ten nas wszystkich zaskoczy. Praschemat jest suchym dokumentem. Ale kiedy przeczytałem go po tym, co widziałem i słyszałem w Rzymie, to otworzyły mi się oczy.

     - A co ksiądz takiego widział i słyszał w Rzymie?

     - Rozmawiałem z księdzem Willebrandsem, rektorem Kolegium Holenderskiego. Ksiądz biskup wie, że Kolegium Holenderskie jest niedaleko polskiego kolegium na Piazza Remuria.

     - Tak, rektorem jest tam ksiądz Rubin.

     - I właśnie on skontaktował mnie z Willebrandsem, który należy do soborowej podkomisji do spraw ekumenizmu. Powiedział mi, że planuje się rewizję podręczników historii Kościoła i   podręczników teologii.  Mówi się także o zmianach w Kodeksie Prawa Kanonicznego. Opowiadał, że do portów w Holandii zawijają statki ze Związku Radzieckiego i niektórzy marynarze – oczywiście prawosławni – proszą katolickich księży o spowiedź. Nasze prawo kanoniczne na to nie pozwala. „Trzeba to zmienić” – powiedział Willebrands.

     - Czasy się zmieniają, wyzwania duszpasterskie też.

     - Janowi XXIII zależy na tym, aby dać solidny impuls sprawie pojednania chrześcijan. Zaproszono przedstawicieli innych wyznań. Tego jeszcze nigdy nie było. Heretycy i schizmatycy w Bazylice św. Piotra na obradach katolickiego soboru. Co prawda będą tylko obserwatorami, ale ten gest ma kolosalne znaczenie.

     - Papież jest gwarantem jedności Kościoła. Wypada się tylko cieszyć, że Jan XXIII o tę jedność zabiega.

     - I czyni to w zupełnie nowy sposób. Zresztą, chociaż jest taki stary, to nie brak mu inwencji i humoru. Po ogłoszeniu decyzji o zwołaniu Soboru w Bazylice św. Pawła powiedział do zupełnie skonsternowanych kardynałów: „Tak się zachwyciliście zwołaniem Soboru, że aż wam mowę odjęło.”

     Wojtyła uśmiechnął się. Też słyszał różne anegdotki o Papieżu Janie i choć go nigdy nie widział, to czuł do niego coraz większą sympatię.

     Doszli na Kanoniczą. Bardecki zerknął na zegarek. Dochodziła pierwsza.

     - No, nie pośpimy dzisiaj.

     - Bardzo dziękuję księdzu za te uwagi o Soborze. Na pewno się przydadzą.

     - Liczymy na relacje ekscelencji z Rzymu.