Na koniec szkoły średniej klasa mojego syna wybrała się na wycieczkę pod namioty na tereny pustynne. Któregoś dnia odwiedziła ich nauczycielka języka ojczystego i zaproponowała im pewne ćwiczenie z zakresu kreatywnego pisania. Jego celem miało być rozwinięcie ich pisarskich umiejętności. Uczniowie mieli o zmierzchu udać się w pojedynkę na pustynię, uzbrojeni w długopisy, notesy, świeczki i zapałki, znaleźć zaciszne miejsce, usiąść i „wejść w głąb siebie”. Następnie mieli opisać wyniki swych przemyśleń, aby na końcu podzielić się nimi z resztą klasy. Jak się można było spodziewać, dziewczęta zrobiły dokładnie to, czego oczekiwała nauczycielka. Wypełniły zeszyty zdaniami pełnymi uczuciowych refleksji. Chłopcy natomiast całkowicie odmówili współpracy.

Zebrali się razem, ułożyli stos z zeszytów, podpalili go i zrobili sobie ognisko. Nauczycielka była przerażona. Myślała, że ma do czynienia z pozbawionymi uczuć, niebezpiecznymi barbarzyńcami, podpalaczami, a może nawet socjopatami. Oczywiście, nie należeli do żadnej z tych kategorii. Byli po prostu chłopcami.

Ten obszerny cytat pochodzi z wystąpienia prof. Cristiny Hoff Sommers z American Entreprise Institute. Na początku października była ona gościem Międzynarodowego Kongresu „Sukces w edukacji. Personalizacja nauczania” i mówiła o edukacji chłopców i młodych mężczyzn w XXI wieku. Kongres zebrał praktyków i teoretyków z dwudziestu jeden krajów świata. Przez dwa dni przedstawiali oni swoje doświadczenia, a zarazem przekonanie, że w obliczu głębokiego kryzysu, w jakim znalazła się edukacja możliwe są drogi wyjścia z niego.

 

Szkoła z wizją

 

Prof. Hoff Sommers należy do coraz liczniejszego w Stanach Zjednoczonych grona entuzjastów różnicowania metod edukacyjnych ze względu na płeć. Ten sposób kształcenia przeżywa obecnie swoisty renesans, a wraca na scenę edukacyjną, ponieważ – jak twierdzi autorka głośnej książki „The War Against Boys” („Wojna przeciwko chłopcom”) – „it is not reactionary – it’s visionary” (to nie jest przestarzałe – to wizja przyszłości). „To nowy styl uczenia się – mówi Amerykanka – który pozwala uczniom być sobą. Wyobraź sobie, że jesteś ojcem chłopca w szóstej lub siódmej klasie. Widzisz, że w czytaniu jest on opóźniony o dwa lata w stosunku do swoich możliwości  i że jest na drodze do porzucenia nauki. Znajdujesz szkołę, w której wychodzą mu naprzeciw, pojawiają się przed tobą wielkie możliwości i chcesz z nich skorzystać”. Hoff Sommers wspomina swoją wizytę w szkole The Heights w pobliżu Waszyngtonu. Chłopcy II klasy gimnazjum szykowali się właśnie do odtworzenia bitwy pod Filippi, którą rzymskie wojska stoczyły w 42 roku przed Chrystusem. W dniu bitwy, z wykonanymi przez siebie kartonowymi tarczami i mieczami, uczniowie przez godzinę maszerowali, atakowali się i walczyli ze sobą. W pewnym momencie grupa wojowników utworzyła klasyczną formę żółwia – z tarczami i mieczami wystającym we wszystkich kierunkach. Inna grupa przypuściła szarżę, rzucając się dosłownie w środek żółwia. Młodsze klasy włączyły się w walkę, bombardując pole bitwy balonami napełnionymi wodą.

„Nie omieszkałam spytać dyrektora, czy byli jacyś ranni – wspominała prelegentka. –  Tego nie da się uniknąć, ale rany nie były zbyt poważne – odpowiedział, a przy okazji poinformował mnie, że tematem jednego z pierwszych wykładów, jakie szkoła organizuje dla rodziców nowych uczniów jest „znaczenie pozdzieranych kolan”. Mogłam się sama przekonać, że rzeczywiście obeszło się bez większych ran. Za to widziałam prawdziwą radość płynącą ze świetnej zabawy”. Naturalnie, uczniowie nie nabywają wiedzy historycznej jedynie w ten sposób. Całość przedsięwzięcia poprzedziło wiele godzin spędzonych w klasie nad historią wojen imperium rzymskiego.  Bez wątpienia jednak dla tych chłopaków szkoła nie będzie miejscem, którego się nie lubi.

The Heights to prywatna placówka o niemałym czesnym. (Chodzą do niej także uczniowie z uboższych rodzin –  zasobni rodzice płacą więcej, by można było przyjąć też biedniejszych – jest ich 25 procent; ma to duże znaczenie wychowawcze dla pozostałych chłopców, którzy w ten sposób nie wzrastają w „kloszu”). Coraz częściej jednak doświadczenia szkół zróżnicowanych ze względu na płeć wprowadzane są do amerykańskiego szkolnictwa publicznego.

 

Zadziwiająca skuteczność

 

 „Od końca lat 80-tych nauczyciele, rodzice i badacze zaczęli szukać alternatyw edukacyjnych – mówi prof. Cornelius Riordan z Providence College. –  Bezpośrednią przyczyną tego ruchu jest głęboki kryzys szkolnictwa publicznego. Przecież – to szokujące, ale prawdziwe – do niektórych szkół sprowadza się policję, aby dać sobie radę z narastającą przemocą.”

Dochodzące do nas od czasu do czasu dramatyczne wiadomości o aktach brutalności, a nawet zbiorowych morderstwach to tylko szczyt góry lodowej, o którą – niczym Titanic – rozbija się amerykańskie szkolnictwo. O zmianach, które dokonały się tam przez zaledwie pół wieku świadczy zestawienie głównych problemów według nauczycieli szkół publicznych. I tak w roku 1940 najbardziej skarżyli się oni na to, że uczniowie zabierają głos poza kolejnością, żują gumę, hałasują, biegają po korytarzach, wpychają się do kolejki, są niewłaściwie ubrani, śmiecą. Pół wieku później zestaw ten zmienił się radykalnie. Teraz wymienia się na czele: używanie narkotyków, nadużywanie alkoholu, ciąże nieletnich, samobójstwa, gwałty, rabunek, napaść.

Nic dziwnego, że coraz więcej osób szuka sposobów na zmianę tej sytuacji, a jedną z alternatyw okazało się stworzenie szkół prowadzących edukację zróżnicowaną ze względu na płeć.

Jedną z pierwszych nowych grup promujących ten styl nauczania była Szkoła Młodych Liderek założona w 1996 roku przez Annę Rubinstein Tisch, wówczas dziennikarkę w sieci telewizyjnej NBC.Szkoły zróżnicowane ze względu na płeć istniały tylko dla dziewcząt z zamożnych rodzin, dla dziewcząt w parafiach lub dla wyznawczyń judaizmu (Yeshiva girls) – mówi Tisch w rozmowie z US&World Report – ale nie dla dziewcząt z  gett miejskich”. A zatem w 1996 roku z błogosławieństwem ówczesnego burmistrza Rudolpha Giulianiego i wsparciem grupy adwokatów otworzyła we wschodnim Harlemie szkołę publiczną dla dziewcząt. Rezultaty były zdumiewające: w ciągu kolejnych sześciu lat 100 procent uczennic ukończyło szkołę, 100 procent dostało się do czteroletnich college’ów i 82 procent je ukończyło.

Doświadczenia tej szkoły zainspirowały innych. Na przykład 2004 roku w Dallas, w stanie Texas powołano do życia szkołę publiczną przygotowującą dziewczęta do college’u. Jej wyniki były tak dobre, że w tym roku szkolnym uruchomiono męską szkołę liderów. Nawiasem mówiąc nosi ona imię Baracka Obamy.

 

 Gniew rodziców

 

„Rodzice wpadli w złość – mówi Riordan charakteryzując sytuację edukacji amerykańskiej na przełomie XX i XXI wieku. – Proszę sobie wyobrazić te wzburzone matki, które posyłają swoje dziecko do szkoły, w której nie dość, że się nie uczy, to jeszcze grozi mu niebezpieczeństwo.” Ten gniew w znacznym stopniu legł u podstaw szukania nowych rozwiązań, szczególnie dla dzieci mieszkających w rejonach wysokiego ryzyka (przestępczość wśród nieletnich, narkotyki, etc). „Ci rodzice – co zrozumiałe – pragną, aby ich dziecko otrzymało dobrą edukację – dodaje amerykański socjolog. –  Pragną, aby spełniły się ich marzenia wobec dzieci. I ci rodzice widzieli, że to się nie dzieje w szkołach koedukacyjnych. To oni stworzyli oddolne ciśnienie na zmianę. Ruch ten powstał na początku lat 90tych i napotkał na poważny opór.” 

Przeciwnicy szkół zróżnicowanych powoływali się na XIV poprawkę do konstytucji, która zakazuje dyskryminacji ze względu na płeć.  Ten argument wytrąciła im jednak ustawa edukacyjna No Child Left Behind (w wolnym tłumaczeniu: Żadne dziecko nie może być pozostawione w tyle), którą wspólnymi głosami demokratów i republikanów przegłosowano w Kongresie USA w 2001 roku. „Na mocy tej ustawy – wyjaśnia Riordan – przewidziano fundusze na rzecz innowacyjnych projektów szkolnych, między którymi znalazła się edukacja zróżnicowana.” Ustawę tę popierało wielu senatorów, między innymi ówczesna senator Hillary Rodham Clinton, która sama ukończyła żeński college Wellesley. „W Senacie i w Kongresie jest wiele kobiet – absolwentek szkół zróżnicowanych – zauważa Riordan. – Clinton poparła nie tylko ustawę No Child Left Behind, ale także szersze prawo, które umożliwiło finansowanie programów innowacyjnych. To z kolei wymusiło na Departamencie Edukacji dostosowanie swoich przepisów i zezwolenie na otwieranie szkół zróżnicowanych, pod warunkiem, że uczeń otrzyma tam taką samą edukację jak gdzie indziej.”

 

Prawdziwy mężczyzna to nie macho

 

Szybkie zmiany cywilizacyjne, które w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniły oblicze społeczeństw kultury zachodniej nie mogły nie odbić się na młodym pokoleniu. Zdaniem prof. Hoff Sommers jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest totalny kryzys męskości, a on z kolei wynika z zagubienia przez młodych mężczyzn ich tożsamości. Wynika to z coraz większej absencji wzorca ojcostwa, ale także z systemu edukacyjnego, który wręcz wypycha uczniów na margines. „Skala rezygnacji z nauki przez chłopaków jest porażająca – mówi – coraz więcej jest wśród nich analfabetów, coraz mniej wybiera college. A z drugiej strony w dzisiejszym świecie mało jest zawodów, które nie wymagają wysokiej edukacji. Jeśli młody mężczyzna nie będzie wykształcony, nie będzie dumny ze swoich osiągnięć i miejsca w społeczeństwie, to pojawi się inne zjawisko – męskość aberracyjna prowadząca do samozniszczenia i niszczenia innych. Jeśli mężczyźni nie znajdą w społeczeństwie swojego godnego miejsca, to znajdą bardzo nieprzyjemne sposoby, aby zostać zauważonymi”. Nauczyciele, nieświadomi możliwości, jakich dostarcza różnicowanie metod edukacyjnych ze względu na płeć, borykający się z problemami dyscyplinarnymi mają negatywne nastawienie do uczniów (szczególnie sprawiających większe kłopoty chłopaków), a dla nich z kolei szkoła staje się miejscem znienawidzonym. Nie bez znaczenia jest zjawisko dużego sfeminizowania zawodu nauczycielskiego, co – szczególnie wśród chłopców – utrudnia odnalezienie wzorca w osobie pedagoga. Skutki są widoczne gołym okiem. Rosną frustraci, którzy rezygnują z klasycznej roli mężczyzny, używającego swej siły i rozumu, aby bronić: rodziny przed biedą (praca zawodowa), społeczeństwa przed zastojem ekonomicznym (innowacyjność, zarządzanie). „Oni już nie będą opiekować się innymi – mówi Hoff Sommers – będą ich niszczyć. Dlatego chłopców trzeba cywilizować, wychowywać”. Co do tego zgadzają się wszyscy. Różnice pojawiają się w poszukiwaniu sposobów. Dla zwolenników koedukacji sposobem na cywilizowanie chłopaków jest wpływanie na to, by od dziewcząt uczyli się łagodności, by zmienili swoją naturę i stali się bardziej delikatni, wrażliwi, nastawieni na dialog. Problem w tym, że w praktyce nie pasuje to ani chłopcom ani … dziewczynom. „Zarówno liczne badania jak i codzienna praktyka wskazują, że podziały w szkole ze względu na płeć są silniejsze niż podziały ze względu na rasę – twierdzi profesor Jaume Camps z Międzynarodowego Uniwersytetu Katalonii w Barcelonie. – Dziewczynki tworzą zazwyczaj własne grupy oparte na takich aspektach jak rozmowa, intymność, kontakt osobisty, podczas gdy dla chłopców ważniejsze są: aktywność, hierarchia, wyznaczanie sobie nawzajem statutu.” Camps, który na warszawskim kongresie wystąpił z wykładem „Inteligencja płci w organizacji szkoły” zwrócił uwagę na to, że w praktyce koedukacja sprzyja zachowaniom konkurencyjnym lub dyskryminującym. „Między dziewczętami i chłopcami w klasie mieszanej istnieje ciągła presja, by bronić tożsamości płci – twierdzi Camps”.  Na podstawie badań, które przeprowadził wśród młodzieży przechodzącej ze szkół koedukacyjnych do szkół zróżnicowanych dowodzi, że znacznie łatwiej uczyć grupy homogeniczne płciowo, co więcej – sama młodzież lepiej pracuje w takiej grupie. Przytacza wypowiedzi z wywiadów przeprowadzonych z uczennicami: „ciężar prac w grupie spoczywa na dziewczynach”, „oni (chłopcy) zawsze chcą pracować z dziewczynami, bo są bardziej pracowite, i dzięki temu mogą zaoszczędzić na czasie”. Jedna z dziewcząt przyznaje: „normalnie nie bierze się chłopaka do swojej grupy, bo wiadomo, że albo nic nie zrobi, albo zrobi to źle”.  Dlatego obecni na kongresie nauczyciele i naukowcy zwracali uwagę na to, że skuteczniejsze z punktu widzenia procesu nauczania jest po prostu zaakceptować dziewczynę i chłopaka takimi jakimi są, dostosować metody dydaktyczne do ich natury i powrócić do traktowania szkoły jako przestrzeni nauki, a nie życia towarzyskiego, na które jest miejsce w rodzinie, przy różnych zajęciach pozaszkolnych, w czasie prywatnym.

 

O wolność wyboru

 

Problemy, o których tu mowa pukają już natarczywie do drzwi polskich szkół. Młodzi mężczyźni zostają w tyle za dziewczętami między innymi w zakresie czytania, co ma daleko idące konsekwencje edukacyjne. W Polsce, podobnie jak w USA, rosną analfabeci, którzy odpadają w wyścigu na atrakcyjne studia wyższe, stające się coraz bardziej domeną kobiet. Czy to coś złego? – zapyta ktoś przypominając, że przez całe wieki mieliśmy do czynienia z dominacją mężczyzn. Może teraz trzeba to odwrócić?

„Sądzę, że kobiety i mężczyźni powinni dzielić troskę o ten świat i to nie w ten sposób, że jedno dominuje nad drugim – mówi prof. Hoff Sommers.  – W latach 80 tych zaangażowałam się w feminizm, ponieważ chciałam wzajemnego szacunku i równości szans. Nie chodziło o to, by jedni byli lepsi od drugich. Po co teraz tworzyć odwrotną sytuację? To nie zadziała”. Amerykanka dodaje, że jej rodacy nie zdali sobie sprawy z tego, że staje przed nimi wyzwanie i że wszyscy zapłacą cenę za to, że go nie podjęli. „Chłopcy za to zapłacą, dziewczyny nie będą mogły znaleźć mężczyzn, z którymi mogłyby zakładać rodziny i zapłaci społeczeństwo, ponieważ nie będzie miało tej innowacyjności, kreatywności, którą wnoszą mężczyźni – twierdzi Hoff Sommers. –  Jeśli społeczeństwo nie znajdzie sposobu na to, jak ich zainspirować, to będzie miało wielkie problemy – społeczne i ekonomiczne”. W Stanach już się o tym przekonują. A w Polsce?

„Zorganizowaliśmy ten kongres w waszym kraju, ażeby wesprzeć wolność rodziców – mówi Josep Maria Barnils, prezes EASSE – w Polsce prawie nie ma ośrodków nauczania zróżnicowanego, nie ma według mojej wiedzy żadnej szkoły publicznej, która stosowałaby tę metodę. Rodzice nie mają więc możliwości wyboru. Ja nie twierdzę, że edukacja zróżnicowana jest lepsza od koedukacji, lecz twierdzę, że powinna być wolność wyboru”.

Obecnie na placu edukacyjnego boju trwają jeszcze nieliczne szkoły z tradycją sięgającą czasów przedwojennych (np. platerki i nazaretanki), jakimś pierwiosnkiem jest dynamiczny rozwój zakładanych przez rodziców placówek Sternika. Brakuje szerszego studium badającego różnicowanie metod edukacyjnych ze względu na płeć, pokutują stereotypy, na bazie których potępia się w czambuł ten typ edukacji.

„Dziewczęta i chłopcy są różni – mówi Piotr Podgórski, prezes EASSE Polska. – Powinniśmy każdą i każdego traktować zgodnie z jego osobistymi cechami. W edukacji zróżnicowanej jest to łatwiejsze niż w koedukacji. Oczywiście, możliwa jest dobra szkoła, do której chodzą razem uczennice i uczniowie. Ale o wiele prościej osiągnąć cele edukacyjne w szkole zróżnicowanej.”