marek-gedek.jpgWspomnienie o śp. Marku Gędku

Niedziela 31/2018

Dzień był piękny, słoneczny, czerwcowy. Przed godziną dwunastą w południe na cmentarz rzymskokatolicki przy ulicy Lipowej w Lublinie wchodziło bardzo dużo ludzi. W oczy rzucała się młodzież: uczniowie w szkolnych mundurkach, studenci i studentki.

Wszyscy zmierzali do położonej na terenie cmentarza kaplicy pw. Wszystkich Świętych. Ci, którym udało się do niej wejść zobaczyli przed ołtarzem trumnę, a obok zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny z sumiastymi wąsami, który przykłada dłoń do kapelusza, tak jakby chciał wszystkich pozdrowić. I może powiedzieć: „Nie martwcie się!”

W środę, 20 czerwca setki ludzi, kapłani i przewodniczący Mszy świętej biskup Mieczysław Cisło żegnali Marka Gędka – dziennikarza, historyka, medioznawcę, wykładowcę Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, poetę, a przede wszystkim męża Beaty i ojca Adama, Marty, Agnieszki i Tymoteusza.

Rzadki i bardzo agresywny nowotwór zdiagnozowano u niego w 2012 roku. Od lekarza usłyszał wtedy, że zostało mu pół roku życia. Walczył sześć lat. W tym czasie pisał i wydawał książki i atlasy  historyczne (rysował także mapy), wykładał na uczelni, egzaminował.

W chwili diagnozy miałem różne plany – mówił w opublikowanym przed niespełna rokiem na łamach „Niedzieli” wywiadzie „Zawsze jesteś wolny”. – Nie zrezygnowałem z nich, wręcz przeciwnie – choroba spowodowała, że zacząłem do nich podchodzić bardziej precyzyjnie, tak, aby je realizować mimo mojego osłabienia. Realizować je do końca to znaczy zrealizować.

– Zazwyczaj na koniec rozmowy telefonicznej mówił „Odmeldowuję się” – wspomina Witold Żołądkiewicz, przyjaciel Marka. – Myślę, że nie wynikało to jedynie z tego, że zajmował się historią od strony militarnej (dostał nawet medal Za Zasługi dla Obronności Kraju), ale miał silne poczucie służby. Zwłaszcza widać to było w jego podejściu do pracy. Przecież jego osiągnięcia zawodowe z ostatnich lat były efektem heroicznego wręcz wysiłku i poświęcenia. A gdy stało się jasne, że czas który mu pozostał kurczy się, wyznaczał sobie konkretne punkty docelowe: żeby jeszcze dokończyć semestr, żeby jeszcze zamknąć ten projekt, żeby jeszcze skończyć tę książkę... Wykonać zadanie do końca.

Za namową księdza Marek zaczął pisać książkę, w której opisywał swoje doświadczenie życia z rakiem. Nie miał już sił, aby ją dokończyć i zaproponował autorowi tego wspomnienia redakcję tekstu. Na początku roku często kontaktowaliśmy się telefonicznie.

Pewnego razu - był to wtorek - dzwoniłem, ale Marek nie odbierał. Wiedziałem, że w środę nie mam po co dzwonić, bo wtedy ma wykłady na uczelni. Zadzwoniłem w czwartek.

- Przepraszam, że nie odbierałem we wtorek, ale był u mnie rehabilitant – usłyszałem bardzo, bardzo słaby głos Marka w słuchawce. – Zawsze przychodzi do mnie przed wykładami i rozmasowuje mi ciało. Mam tak zesztywniałe od chemii mięśnie, że nie mogę wchodzić po schodach, a sala wykładowa znajduje się na  drugim piętrze. Windy nie ma. Więc rehabilitant przychodzi dzień wcześniej i masuje.  Wrzeszczę, bo to okropnie boli. Lecz dzięki temu przez następnych parę dni mogę w miarę swobodnie się poruszać.

Poczucie obowiązku było u niego tak silne, pragnienie spotkania z czekającymi studentami tak mocne, że gotów był płacić dodatkowym cierpieniem za możliwość przeprowadzenia kolejnego wykładu, choć miał orzeczenie o całkowitej niezdolności do pracy. Nic dziwnego, że studenci wybrali go „Autorytetem roku”, a niektórzy wręcz prosili, by mogli zwracać się do niego „Panie profesorze” choć miał „tylko” doktorat.

Ostatnią swoją książkę zatytułował „Pasja w pasji czyli moje (nie)umieranie”. O jaką pasję chodzi? Czy o pasję życia, czy może o znaczenie, które temu słowu nadaje  chrześcijaństwo – łączenie swoich cierpień z pasją (męką) Jezusa Chrystusa?

Markowa pasja polegała na tym, że on nie żył dla siebie. W wywiadzie dla „Niedzieli” mówił:

Choroba powoduje gwałtowne osłabienie ciała. Można to częściowo odbudować różnymi preparatami. Gorzej jest z siłami duchowymi. Gdybym miał szukać ich źródeł w rozumieniu ziemskim, to w pierwszym rzędzie wskazałbym na rodzinę, a następnie na moich studentów. Chory na raka sam sobie nie poradzi. Z jednej strony ważne jest wsparcie otoczenia, ale chyba jeszcze ważniejsza jest świadomość, że możesz im coś dać. Mam żonę, mam dzieci i chciałbym, żeby ona miała męża, a one ojca. Tak więc rodzina mobilizuje mnie do życia, a studenci do pracy.

            Patrząc na zgromadzonych na jego pogrzebie najbliższych trudno było nie pomyśleć, że mimo całej męki minione lata były wspaniałym podarunkiem. Głoszący homilię żałobną ksiądz Wojciech Pęcherzewski powiedział, że w przeddzień pogrzebu przed najstarszymi dziećmi – będącymi już na studiach – pojawiło się pytanie: czy nie należałoby przełożyć egzaminów. A zaraz potem przyszło następne: Co zrobiłby tata? I odpowiedź - nie przekładamy, zdajemy w normalnym terminie. Jeśli coś się zaczęło, to należy to skończyć.

Jesienią odwiedziłem Marka w Centrum Onkologii na warszawskim Ursynowie. Na stoliku obok łóżka stał komputer – właśnie pracował nad kolejną książką. (W czasie choroby wydał: Nieznane dzieje Polski (1943-2015), Wojny polsko-rosyjskie od XVIII do XX wieku, Atlas historyczny drugiej wojny światowej, Tajemnica początków Polski. Fascynująca historia ludu Wenetów, Wojny polsko-moskiewskie od XV do XVIII wieku.)

Rozmawialiśmy o różnych rzeczach: o polityce (bardzo pasjonował się współczesnością ojczyzny, nie tylko jej historią), o smogu (po operacjach płuc cierpiał bardzo z powodu zanieczyszczenia powietrza) i o młodzieży. Rozmawiali dwaj nauczyciele – akademicki i licealny. Opowiadałem mu między innymi o trudnościach w dotarciu do młodych, o ich trudnościach w przyswajaniu wiedzy. Reakcja Marka była natychmiastowa – od razu zaczął się zastanawiać jak praktycznie można im pomóc, aby odkryli pasję (znowu to słowo!) do nauki. Nie miało znaczenia, że sam leżał na szpitalnym łóżku, wymagał wszechstronnej opieki i cierpiał.

„Ale nie jest źle” – zwykł mawiać z tym swoim nieco kpiarskim uśmiechem.

Witold Żołądkiewicz: – Zwykle tak kończył wypowiedzi na temat stanu swojego zdrowia. Marek dobrze zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji i gdy zadawałem mu pytania, a siłą rzeczy temat poruszaliśmy praktycznie przy każdej rozmowie, odpowiadał bardzo konkretnie i bez owijania w bawełnę. Na koniec, zwykle po jakiejś pauzie, dodawał to swoje „ale nie jest źle”. To brzmiało czasem dość szokująco, bo widząc go myślałem sobie - cóż więc musiałoby się stać, żeby powiedział, że jest źle? Niemniej trzeba podkreślić, że nie miało to nic wspólnego z jakimś oszukiwaniem samego siebie. On po prostu starał się nigdy nie tracić nadziei. Szukał rozwiązań.

            Witaj. Nie bardzo mogę chwilowo mówić – napisał do mnie w smsie, 3 kwietnia widząc, że dzwoniłem. – Stąd taka forma rozmowy. Nie odzywałem się ponieważ dosyć brutalnie wchodziłem w etap paliatywny. Aby zdążyć musimy działać. Jeszcze mi ciężko, ale za parę dni będę miał kapkę więcej sił.

            „Zdążyć” – chodziło o książkę „Pasja w pasji”, na której ukończeniu tak bardzo mu zależało. Informowałem go na bieżąco, co się dzieje i zapewniałem o modlitwie.

            Modlę się, a jakże – pisał w smsie z 24 kwietnia.- To mogę czynić w dużych ilościach. Czekam już na książkę, ale nie poganiam. Żeby było jasne – jakość to rzecz najważniejsza.

            Z książki „Pasja w pasji”

Niedaleko jego domu jest kwiaciarnia. Zanim zachorował wstępował do niej, żeby kupić kwiaty dla żony. Nie tylko 8 marca, albo gdy – jak to się mówi – „podpadł”. Lubił kupować je ot tak – bez okazji, bo wiedział, że to sprawia Beacie radość. 

Gdy rak się w nim zadomowił poszedł zrobić to samo.

– Dlaczego pan kupuje te kwiaty? – zapytała go sprzedawczyni. – Przecież jest pan chory.

– Kocham żonę i chcę jej to okazać – powiedział po prostu.

Kobieta się popłakała.

To go zastanowiło. Czy to, że ma raka zmienia w czymkolwiek jego relację do żony? Jeśli jest ciężko chory, to może przestać o niej myśleć?

            Miał świadomość, że choroba jest wyzwaniem nie tylko dla niego, ale dla całej rodziny.

            – W czasie ostatniej Wigilii dziękował całej rodzinie za opiekę i cierpliwość do niego – mówił w czasie homilii ks. Pęcherzewski. – Jego żona była dla niego jak Weronika i Szymon spotkani na drodze krzyżowej.

            Nazywał ją „mój kwiatuszek”. Rozumiała go lepiej niż ktokolwiek inny. Po którejś z kolei operacji zamarzyło mu się, aby powędrować po Tatrach. Pierwsze dwie osoby, którym o tym powiedział myślały, że zwariował. Mój kwiatuszek nie mówił nie, chociaż patrzył na mnie podejrzliwie – napisał w książce. Miał operację płuc, wycięli mu kilka przerzutów raka (które później zresztą i tak odrosły), ale miesiąc po operacji stanął z żoną w dolinie u stóp Kasprowego Wierchu. Dotarli na szczyt, choć już po kilku krokach miał ogień w płucach.

            W dedykowanym żonie i dzieciom tomiku jego wierszy „Niedokończony poemat” znajduje się wymowny utwór:

            Jesteś

            Jemu nie potrzeba

            dowodów doktoratów i tez

            Jemu tak jak miłości wystarczy, że jesteś

            Z inicjatywy żony pojechali też w Tatry słowackie, a innym razem na wycieczkę rodzinną po Włoszech. Dla postronnego obserwatora wyglądało to na szaleństwo. Ale ona go znała i wiedziała, co mu jest potrzebne. Jedną drogą na mentalne uwalnianie się od choroby była praca, drugą – zachwyt pięknem w rodzinnym gronie.

            W tamtą środę, 20 czerwca po pogrzebie Marka poszliśmy na obiad. Na koniec można było sobie zrobić kawę w ekspresie. Adam, najstarszy syn Beaty i Marka ustawił się w kolejce i po chwili przyszedł z filiżanką, którą postawił przed mamą.

            – Tata zawsze rano schodził do kuchni, parzył kawę i przynosił ją mamie – powiedział po prostu. –  Robił to zawsze, także wtedy, gdy późno wracał z pracy i krótko spał lub też w ogóle nie spał, bo całą noc pracował.

            małżonkowie

 

            zawieszeni między światami

            ulotni i samotni

            z zapachem porannej kawy

            między życiem a śmiercią.

            – Czasem zastanawiałem się, kto komu powinien dawać rozgrzeszenie – ja jemu, czy on mi – mówi ksiądz Wojciech Pęcherzewski, który przychodził do Marka z kapłańską posługą. – Oczywiście jest to pewna metafora. Tylko kapłan ma władzę odpuszczania grzechów, natomiast było dla mnie jasne, że choroba oczyściła go z ludzkich przywar i ułomności. Po ludzku powiedziałbym, że on swój czyściec przeszedł na ziemi.

- Był wiernym Opus Dei. Swoją pracę życie rodzinne i codzienne obowiązki  ściśle łączył z Bogiem – opowiada ksiądz Wojciech. – Póki mógł chodził codziennie na Mszę świętą. Potem już nie dawał rady, ale wciąż miał wielkie pragnienie codziennej Komunii świętej.  W Wielki Piątek zadzwoniła do mnie jego żona prosząc, abym przyszedł z Panem Jezusem, bo jego stan znacznie się pogorszył. W  Triduum nie chodzi się do chorych z Komunią św. tylko z wiatykiem, więc poszedłem. Jego stan nagle się poprawił i w Niedzielę Zmartwychwstania wszyscy razem śpiewaliśmy. Głos miał słaby, ale do rodzinnego śpiewu się włączył. Był z nami jeszcze przez dwa miesiące.  Kiedy z bólu nie mógł w nocy spać to cały czas odmawiał różaniec. Umierał bardzo świadomie. W nocy z czwartku na piątek (14/15.06) nie chciał przyjmować żadnych środków przeciwbólowych. Odszedł nad ranem w piątek, gdy cała rodzina modliła się wokół niego Koronką do Miłosierdzia Bożego.

Bóg jest naszą ucieczką – czytamy w „Niedokończonym poemacie”

Gdy wody się burzą

A otchłanie otwierają

Bóg jest naszą ucieczką

Nie pozwoli byśmy się zachwiali

Pośród potężnej nawałnicy

On kruszy opornych

I łamie zatwardziałych

Czas więc iść

 

                                                                                              Paweł Zuchniewicz