Potrzebna jest szkoła apostolstwa świeckich

W sobotę, 15 września gościem  audycji „Kościół i świat” był metropolita warszawski, arcybiskup Kazimierz Nycz. W rozmowie z Pawłem Zuchniewiczem arcybiskup Nycz omawiał bieżące sprawy kraju i archidiecezji.

Paweł Zuchniewicz:

Spotykamy się w środku dnia, po godzinie dwunastej. Jak wyglądał ten dzień do tej pory?

Arcybiskup Kazimierz Nycz:

Podobnie jak każdy dzień pracy. Staram się pogodzić obowiązki liturgiczne i  obowiązki związane ze spotkaniami z ludźmi. Stopniowo realizuję zamiar odwiedzenia wszystkich parafii archidiecezji. Dzisiejszy dzień jest pod tym względem bardzo typowy: byłem na pod Raszynem, gdzie z racji 130. rocznicy istnienia szkoły pod wezwaniem św. Stanisława Kostki odprawiłem Mszę św. dla uczniów. Potem poszedłem na chwilę na przygotowaną przez dzieci akademię, wyszedłem wcześniej, ponieważ chciałem zdążyć do radia na dwunastą, po południu pojadę do jednej z warszawskich parafii, aby spotkać się z księżmi, a wieczorem jadę do Piaseczna na poświęcenie pomnika Jana Pawła II. Czasem grafik jest zagospodarowany gęściej, czasem rzadziej. Dzięki temu powoli poznaję ludzi i archidiecezję.

Czy nasuwają się już jakieś wnioski duszpasterskie z tych wizyt?

Oczywiście, że tak,  ale jeszcze jest za wcześnie, aby je formułować publicznie. Tak jak mówiłem – postawiłem sobie za cel, aby w pierwszym półroczu mojej pracy odwiedzić wszystkie parafie i związane z nimi wspólnoty, poznać księży oraz inne osoby. Robię to systematycznie. Odwiedziłem już wszystkie dekanaty pozawarszawskie i bardzo mi to pomogło. Dzięki temu mogę poznać specyfikę parafii, jej problemy, zobaczyć księży w ich własnym środowisku. Kiedy potem spotykam się z nimi przy innych okazjach – podczas formacji czy w kurii – mogę ich od razu umieścić w odpowiednim kontekście.  Parafie są bardzo różnorodne. Niektóre nawet w tygodniu tętnią życiem, mają też bogate zaplecze materialne. Są inne – znacznie skromniejsze i nie dysponujące takimi warunkami. Sądzę, że po zobaczeniu całości będę mógł sformułować zarówno program duszpasterski dotyczący spraw zwyczajnych dotyczących codziennego życia Kościoła warszawskiego , a także taki program trochę nadzwyczajny wynikający ze specyfiki XXI wieku i ze specyfiki diecezji, w której znajduje się stolica Polski. Chodzi tu przede wszystkim o współpracę z laikatem. Chciałbym, aby zaowocowała ona szkołą apostolstwa świeckich. Oczywiście tę rolę musi spełnić parafia, na pierwszym miejscu widzę tu jednak duszpasterstwo akademickie, które pozostawione jest obecnie na poziomie sprzed 10-15 lat, kiedy było pięć razy mniej studentów. To jest nie tylko przyszła inteligencja, ale i przyszły Kościół, przyszli katolicy świeccy obecni w swoich zawodach i w swoich powołaniach. Ważnym rejonem apostolstwa świeckich jest  stworzenie w parafiach miejsca dla ludzi dorosłych, tak aby przez aktywność w parafii uczyli się oni także aktywności w swoim świecie – tam gdzie żyją i pracują – zwłaszcza w rodzinach, bo bez tego trudno mówić o realizacji misji świeckich.

Porozmawiajmy zatem o świecie, może na początek o tzw. „wielkim świecie”. Warszawa to setki tysięcy wiernych, to wiele parafii, olbrzymi teren duszpasterski, ale to również miasto stołeczne,  w którym koncentruje się życie polityczne.  Wkrótce czekają nas wybory parlamentarne. Czy ksiądz arcybiskup jest zadowolony z tego, że już po dwóch latach mamy nowe wybory?

Zdaję sobie sprawę, że miasto stołeczne ma trochę innych problemów, które nigdy nie będą występować w podobnej wielkością diecezji krakowskiej, a tym bardziej w diecezji koszalińskiej. Jeśli Kościół stanowią ludzie pracujący w polityce, w parlamencie, czy w wielkich firmach, to parafia też powinna im dać coś trochę innego niż w innych częściach Polski. Warto przy tym zauważyć, że w Warszawie jest duża liczba katolików zawieszonych jakby między dwiema parafiami – parafią pracy i zamieszkania od poniedziałku do piątku oraz parafią weekendową: gdańską, krakowską, około warszawską. Oni tam wracają, ponieważ to są ich rodzinne strony. Zawsze mam wątpliwość, która parafia jest dla nich na pierwszym miejscu i co w tym kontekście powinna proponować Warszawa. Teraz przechodzę do odpowiedzi na pytanie o wydarzenia bieżące. Myślę, że chyba nikt – i mówię to jako człowiek, jako ksiądz, jako biskup, bo nie będę się schizofrenicznie rozdzielał – a zatem nikt nie może być zadowolony, że po siedemnastu latach wolności i uczenia się demokracji robimy jakby krok do tyłu. Mieliśmy już trzy pełne kadencje, które oczywiście można oceniać krytycznie (szczególnie tę z lat 2001-2005). Były to jednak próby nauki służenia państwu. Szkoda, że kolejna kadencja skończyła się w połowie (a nawet w niecałej połowie) i myślę, że te turbulencje nie służą dobru państwa, dobru ludzi, dobru reform, ponieważ zatrzymują pewne sprawy na dość długi czas, a sama kampania nie zawsze służy rzeczywistemu informowaniu o tym, co jest do zrobienia i jak to zrobimy. Głos zabiera się przede wszystkim po to, aby wygrać wybory.

Co ksiądz arcybiskup sądzi o sposobie prowadzenia kampanii?

Jest to na razie smutne – zarówno jeśli chodzi o formę, jak też gdy przypatrujemy się treści. Ludzie, którzy oglądają telewizję na pewno nie są zbudowani językiem, w którym dużo jest oskarżeń, nienawiści, widocznej chęci przyłożenia przeciwnikowi. Rozczarowanie budzi także meritum przekazu. Jeśli ludzie mają w swoim sumieniu wybierać odpowiedzialnie, to muszą znać osoby, które wybierają i muszą także wiedzieć, co te osoby mają do powiedzenia: czy są przygotowane, czy są kompetentne, czy mają doświadczenie, czy jest to wstawiony przez daną partię człowiek z ulicy, który za parę tygodni będzie w sejmie, a o którego dorobku nie wie się nic. Nade wszystko chodzi o jakiś jasny program, który pokazywałby nie tylko to, co jest celem, ale też jakie zadania trzeba zrealizować, aby ten cel osiągnąć. Chodzi o realny program osiągnięcia tego celu, tak, aby mówiąc potocznie „nie obiecywać gruszek na wierzbie”. Kiedy bowiem przychodzi realność rządzenia, pojawiają się trudności i ludzie czują się rozczarowani.

W poprzednich latach Episkopat zachęcał, aby brać udział w wyborach, mówiło się, że jest to obowiązek chrześcijanina. Co zrobić, jeśli rozczarowany polityką człowiek powie: „nie wiem, na kogo głosować, nie wybieram się na wybory”?  

To jest trudna sytuacja. Co powinien robić Kościół nauczający, także przez media? Nie przekraczając wskazań nauki społecznej należy przekazywać pewne ogólne kryteria, którymi powinien posługiwać się człowiek wierzący, który podejmuje decyzję oddaniu swojego głosu. Moralnym obowiązkiem człowieka jest uczestnictwo w życiu społecznym.  Jeśli nawet klarownie nie widać na kogo i na co głosować, to gdyby poszło do wyborów 80-90 proc. ludzi, trzeba byłoby powiedzieć po kościelnemu „bądź wola twoja”:  zrobiliśmy wszystko, każdy zagłosował tak jak mógł, tak jak podpowiedziało mu sumienie i teraz niech się coś dzieje. Znacznie gorzej jest wtedy, kiedy występuje owa emigracja wewnętrzna – ludzie siedzą w domu, a wyboru dokonuje te 40 proc., które pójdzie do urn. To nie jest tylko kwestia socjologicznej reprezentatywności. Potem to się przeradza w krytykanctwo ludzi, którzy nie poszli do wyborów i którzy ujawniają swoje niezadowolenie i coraz bardziej się w nim  utwierdzają. Ważna jest sprawa odpowiedzialności polityków w prezentowaniu tzw. kuchni politycznej w mediach. Czy jest odpowiedzialne mówienie o tym w mediach? Gdyby gospodyni pokazała swoją kuchnię w czasie przygotowania różnych potraw, to prawdopodobnie wielu ludzi nie wzięłoby ich do ust.  

W czasie kadencji tego parlamentu pojawiła się sprawa poprawki do konstytucji gwarantującej ochronę życia. Znane są jej losy. Wiemy, że są posłowie, którzy głosowali za poprawkę, są tacy, którzy głosowali przeciw. Czy wolno katolikowi głosować na człowieka, który wypowiedział się przeciw tej poprawce?

To nam na szczęście wyjaśnił nasz Papież Jan Paweł II w encyklice „Evangelium Vitae”. Jeżeli w jakimś kraju należy zmienić sytuację prawną dotyczącą aborcji, ale możliwość zmiany jest żadna, lub prawie żadna, to dany polityk ma prawo głosować za rozwiązaniem nie do końca doskonałym. Musi być przy tym ogólnie wiadomo, że jest on osobiście przeciwny aborcji.  A zatem, trzeba wiedzieć, że na pewno dany  poseł jest za życiem i przyjmuje do końca naukę Kościoła. Jeśli w określonej sytuacji głosował on niezgodnie z tym jego znanym przekonaniem ponieważ bał się, że można stracić to, co już jest wywalczone, to można na niego głosować. Wiadomo bowiem, że przy następnej okazji, gdy będzie sprzyjająca sytuacja on zagłosuje na rzecz obrony życia. Warto przy tym podkreślić, że ta sprawa, obok kilku innych (np. sprawa rodziny i jej charakteru, prawa rodziny do wychowania i sprawa eutanazji) nie jest tylko kwestią nauki Kościoła. Kościół nie dlatego o nich mówi, że chce narzucać tu swoją naukę. Wiara wcale nie jest potrzebna do tego, by stać na stanowisku nienaruszalności praw rodziny i prawa do życia. Obecny Papież bardzo wyraźnie powiedział eurodeputowanym, że do obrony tych wartości wiara jest im potrzebna tylko po to by robili to lepiej niż inni. Są to zasady fundamentalne dotyczące wszystkich ludzi, bez względu na ich religię. Aż się boję używać słowa „fundamentalny”, ponieważ zostało ono bardzo skompromitowane w mediach. Zgadzamy się jednak z  tym, że u podstaw rodziny, u podstaw społeczności ludzkiej musi znajdować się fundament. Tak jak fundament domu składa się z ław, tak fundament życia społecznego opiera się na tych zasadach. Bez nich nie zbuduje się domu życia społecznego.  

Fragment Evangelium Vitae, o którym mówił ksiądz biskup brzmi tak : jeśli nie byłoby możliwe odrzucenie lub całkowite zniesienie ustawy o przerywaniu ciąży, parlamentarzysta, którego osobisty absolutny sprzeciw wobec przerywania ciąży byłby jasny i znany wszystkim, postąpiłby słusznie, udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości takiej ustawy i zmierzających w ten sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i moralności publicznej. Tak postępując bowiem, nie współdziała się w sposób niedozwolony w uchwalaniu niesprawiedliwego prawa, ale raczej podejmuje się słuszną i godziwą próbę ograniczenia jego szkodliwych aspektów. Odnosi się to dobrze do sytuacji prawnej w Polsce z czasów obowiązywania ustawy zezwalającej na aborcję ze względów społecznych.  Zmiana tej ustawy i związane z nią ograniczenia nie były idealne z punktu widzenia całkowitej ochrony życia, ale szły we właściwym kierunku. Natomiast przy poprawce do konstytucji wydaje się, że nastąpił pewien regres. Niektórzy politycy twierdzą, że istniała możliwość wykonania kroku naprzód, a zatem zwiększenia prawnej ochrony życia.  Tymczasem zostało to w jakiś sposób storpedowane…

Dlatego byłbym tu bardzo ostrożny. Z jednej strony zbyt łatwo bym nie rozgrzeszał, ale z drugiej strony nie oceniałbym sumienia polityków. To oni powinni wiedzieć, co w danym momencie jest możliwe, aby przypadkiem nie było jeszcze większego regresu. I dlatego ja nie oceniałbym tego polityka, który znając realia lepiej niż ja (bo ja w sejmie nie siedzę) w swoim sumieniu ocenił, że  to jest niemożliwe i zagłosował w duchu tego, o czym mówił Papież. Natomiast my: Kościół, biskupi, musimy pozostać na płaszczyźnie przypominania niezmiennych zasad. Zaś samo rozstrzygnięcie dotyczące sumienia musimy pozostawić ludziom, którzy podejmują decyzję w sumieniu. Dlatego ja nigdy nie odpowiadam na pytanie: „czy jakaś rzecz jest grzechem ciężkim”. Mogę najwyżej powiedzieć, że materia należy do grzechu ciężkiego. Ale ostatecznie o tym, czy coś jest grzechem ciężkim czy też nie decyduje  stan sumienia człowieka, który dokonał konkretnego wyboru. Wiemy, że nawet zabicie człowieka może nie być grzechem ciężkim, jeśli ktoś to zrobił w stanie nieświadomości, niewiedzy, itd. Ja się boję od tej strony wchodzić z butami w ludzkie sumienia i próbować decydować za nich. Nie na tym polega kierownictwo duchowe.

Klub SLD zaskarżył ostatnio do Trybunału Konstytucyjnego rozporządzenie ministra edukacji wliczające, od tego roku szkolnego, ocenę z religii do średniej ocen na świadectwie szkolnym. Czy zdaniem Księdza Arcybiskupa to wpłynie na sprawę oceny z religii jako składnika średniej ocen?

Ten wniosek nie jest dla mnie zaskoczeniem.  Pewnie sam moment zgłoszenia ma związek z kampanią wyborczą, ale oni zapowiadali to od dawna. Zresztą pani Łybacka jako minister konsekwentnie nie dopuszczała do dyskusji na ten temat. To było ich stanowisko, mają do tego prawo. Natomiast wrócił do tego obecny rząd i przez Komisję wspólną i przez pana ministra. Wydaje mi się, że tak drobna sprawa nie odnosi się od razu do Konstytucji, tzn. Konstytucja nie zajmuje się takimi drobiazgami. Owszem, pojawiałby się problem dyskryminacji, gdyby wśród kilkunastu lub kilkudziesięciu (różnie to wygląda w różnych szkołach) przedmiotów nadobowiązkowych do średniej weszła tylko religia. Natomiast rozporządzenie mówi wyraźnie, że chodzi o wszystkie przedmioty nadobowiązkowe, wśród których znajdują się religia i etyka. Mówi się też, ze uczeń, który ma na świadectwie stopień z religii lub etyki ma wyższą średnią w porównaniu do tego, który nie ma oceny. Nie jest to prawda, ponieważ średnia liczona jest w zależności od liczby przedmiotów. Myślę jednak, że należy dyskutować nad tym, aby uczeń miał do wyboru jeden z dwóch przedmiotów – religię lub etykę, a nie tak jak jest teraz, kiedy może w ogóle zrezygnować z tych przedmiotów i wybrać „nic”. Trzeba bowiem dać sygnał rodzicom i przede wszystkim dzieciom, że taki przedmiot jest ważny dla wychowania.

Wiele osób uważa, że ocena z religii jest oceną z pobożności, z wiary – to też budzi wątpliwości.

Nawet jeśli jakaś pobożna katechetka próbowała oceniać modlitwę, chodzenie do kościoła, czy na Gorzkie Żale, tośmy ją upominali i pisaliśmy w rozporządzeniach wewnątrzkościelnych, że tego nie wolno  robić. Z przekonań uczeń sam rozlicza się w swoim sumieniu. Natomiast wyznacznikiem dla oceny są dwie rzeczy: szkolne przepisy prawne nt. oceniania w szkole oraz nasze kościelne dyrektorium, które wyraźnie mówi, że do składnika oceny nie mogą wchodzić przekonania i praktyki religijne. W szkole ocenia się dwie rzeczy, o których zapomina się w tych wszystkich dyskusjach.  Wielokrotnie  mówiło się, że po reformie roku 99 uczymy nie tylko wiedzy, ale także umiejętności posługiwania się tą wiedzą. I tak samo powinno być na lekcji religii. Zadaniem katechety jest np. nauczyć dziecko modlitwy, tak aby ono wiedziało, co to znaczy modlić się i jakie są podstawowe modlitwy chrześcijańskie. Katecheta ma prawo oceniać  z umiejętności odmówienia „Ojcze nasz”, albo z umiejętności zachowania ciszy. Natomiast nie może oceniać tego, czy dziecko się modli i jak dużo się modli, bo to już nie jest umiejętność tylko praktyka modlitwy.

..podobnie jak ksiądz arcybiskup odmawiał sobie prawa do oceny, czy ktoś popełnił grzech ciężki, czy nie…

…dokładnie o to samo chodzi.

Wielu młodych ludzi przyjeżdża do Warszawy z innych miast i odchodzą oni nie tylko od wiary, ale i od życia konkretnymi wskazaniami tej wiary, czego dowodem jest choćby narastająca liczba rozwodów. Czy ksiądz arcybiskup widzi ten problem i możliwości przeciwdziałania?

Tak, widzę tę sprawę bardzo wyraźnie, ale zanim odpowiem, chciałbym coś skorygować. Z tego pytania mogłoby bowiem wynikać, że poza granicami Warszawy istnieje wspaniała, stuprocentowa polska religijność, z tych terenów przyjeżdżają ludzie i tu tracą wiarę. Nie jest tak! Owszem, środowisko sprzyja, wykorzenienie nie sprzyja. Chętnie używam przykładu drzewa rosnącego w środku lasu. Ono nie potrzebuje zapuszczać głęboko korzeni, ponieważ jest chronione przez inne drzewa, przez las. To samo drzewo przewróci się, gdy zostanie samo. Bardzo często motywacja religijna w środowisku lokalnym, np. wiejskim jest dość tradycyjna: idę do kościoła, bo sąsiad idzie, bo tak mnie wychowano – i to jest ten las. Kiedy jadę do Warszawy, czy do Wiednia ta motywacja znika. Widziałem to bardzo wyraźnie w diecezji koszalińskiej. Na wsi pegeerowskiej frekwencja na mszy nie jest lepsza niż w Warszawie. Dlaczego? Bo trzy pokolenia nie były w stanie nadrobić wykorzenienia. Przyjechali tam pobożni lwowiacy, pobożni wilniacy i w jednym momencie się zagubili.

Czegoś im zabrakło. Czy nie tego samego brakuje warszawiakom na progu XXI wieku?

Brakuje głębokiej odpowiedzi na pytanie o motywację: dlaczego wierzę, dlaczego praktykuję? Kim jest dla mnie Chrystus? Na te pytania nie dajemy odpowiedzi. Przez wiele lat wydawało nam się, że różne okoliczności zewnętrzne sprawią, iż ci ludzie będą się trzymali w Kościele. Do 90. roku byliśmy trochę jak rozeschnięta beczka wsadzona w ziemię. Ona trzymała jeszcze wodę, bo ziemia ściskała. Kiedy wyciągnięto ją z tej ziemi okazało się, że tu i tam przecieka. To jest naturalnie rejon pracy Kościoła, ale myślę, że nie tylko Kościoła, bo dotykamy tu sfery moralnej. Wcześniej mówiliśmy o rozwodach – przecież to jest sprawa moralności. Obawiam się, że myśmy pomylili szczęście z przyjemnością. W całym wychowaniu dzieci, dominuje przekonanie, że dziecko ma być szczęśliwe, to znaczy ma mu być przyjemnie. Ten młody człowiek zawiera małżeństwo i już w punkcie startu nie jest przygotowany do stojących przed nim zadań. Każdy z was, świeckich, wie lepiej ode mnie, że w małżeństwie są dni, kiedy nawet zmęczony człowiek jest pełen radości i zadowolenia, ale są takie dni, kiedy trzeba zabrać się za zwykłą szarą pracę, kiedy uśmiech bardzo kosztuje. (Pozwolę sobie w tym miejscu nawiązać pośrednio do polityki – a może tu wcale nie chodzi o politykę. – Myślę o oświadczeniu Jana Rokity, który powiedział, że rezygnuje z udziału w kampanii ze względu na żonę i miłość do niej. Może i w ten sposób musi się wyrazić miłość – przez poświęcenie swojej kariery). Jeśli ktoś jest przekonany, że zawsze musi mu być przyjemnie, to w przypadku trudności małżeńskich będzie szukał innych rozwiązań – na przykład przez związek  z inną kobietą czy innym mężczyzną. Z drugiej strony, także na podstawie badań socjologicznych, wśród motywacji nierozerwalności małżeństwa wiara znajduje poczesne miejsce.

Okazuje się zarazem, że coraz więcej osób składa w sądach kościelnych wnioski o stwierdzenie nieważności małżeństwa, potocznie uważane za kościelny rozwód. I coraz więcej tych wniosków jest rozpatrywanych pozytywnie…

Myślę, że przez wiele lat ludzie nie wiedzieli, iż małżeństwo może być od samego początku nieważne, więc  dlatego tych wniosków było mniej.  Po drugie, jest tak dużo rozwodów świeckich, że poszerzyło się grono ludzi, którym zależy na rozpoczęciu nowego związku po kościelnemu – więc szukają oni uzasadnienia. Po trzecie wydaje mi się, że dzisiaj wśród młodych ludzi decyzja o związku małżeńskim jest obarczona jakąś niedoskonałością. Sprawa dojrzałości podejmowanych decyzji dotyczy zresztą nie tylko małżeństw, ale również wstąpienia do seminarium czy do zakonu.  Przepraszam za takie porównanie, ale wyobraźmy sobie, że katecheta prosi dziecko pierwszokomunijne o złożenie przysięgi dochowania trzeźwości do 18. roku życia. Działałby on zupełnie apsychologicznie ponieważ dziecko nie jest w stanie złożyć takiej przysięgi z racji swojego wieku. Zdaje mi się, że po części dorośli stali się takimi dziećmi. Dziś mówię, że przysięgam na całe życie, ale co będzie jutro – zobaczymy.

Na koniec naszej rozmowy pytanie o świętość. Czy w naszej archidiecezji są lub będą rozpoczęte jakieś procesy beatyfikacyjne, które byłyby odpowiedzią na problemy, o których rozmawialiśmy?

Najbardziej oczekiwane i potrzebne beatyfikacje dla archidiecezji warszawskiej to sprawa księdza Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Sądzę, że beatyfikacja księdza Popiełuszki może mieć miejsce w miarę szybko  i modlę się o to. Sprawa jest mocno zaawansowana, do wyjaśnienia pozostają jeszcze drobne szczegóły. Myślę, że jest ona szczególnie potrzebna teraz, kiedy nie umiemy się rozliczyć z przeszłością i patrzymy na nią jednostronnie i od strony świeckiej i od kościelnej.  Mam tu na myśli czasy pierwszej Solidarności i stanu wojennego. Zdejmujemy z pomników kolejne osoby, oskarżamy się i oceniamy. Potrzebne jest pokazanie człowieka, który dał przykład zwycięstwa w walce z tamtym przeciwnikiem poprzez najwyższe świadectwo jakim jest męczeństwo. Dlatego o to się modlę. Sprawa kardynała Wyszyńskiego jest trudniejsza –pozostawił po sobie bardzo dużo pism, nie przy wszystkich uda się uniknąć klauzury 50 lat, które muszą upłynąć aby je ujawnić. Chciałbym jednak, żeby ta sprawa szła szybciej. Mówi się też o założycielach Lasek.  Dla mnie osobiście istnieje wciąż problem znajdywania kandydatów na ołtarze wśród ludzi świeckich. To problem nie tylko w archidiecezji warszawskiej, ale w ogóle w Kościele. Przecież jest ich wielu: matki, ojcowie, ludzie, którzy zostaliby pokazani światu jako błogosławieni czy święci. Gdyby znalazły się takie osoby, których życie da się udokumentować (bo jest ważne, aby istniała taka dokumentacja), to jestem gotów włączyć siły diecezji w przygotowanie procesu. Wiadomo, jak to jest – założyciele zakonów, jak choćby bł. Stanisław Papczyński – mają cały sztab promotorów, którzy nad tym pracują i modlą się w tej sprawie. Świeccy takiej szansy często nie mają, a jestem przekonany, że wokół nas żyli i żyją ludzie, którzy realizując swoje konkretne powołanie naprawdę szli, czy idą drogą świętości na ziemi.