Fragment książki Cuda Jana Pawła II

Rok 1981

Wiktoria Szechynski z matką Danutą prezentują zdjęcie z Janem Pawłem II Tej nocy spełniły się jego najgorsze przeczucia. Już od pewnego czasu był pewien, że najbliższe miesiące przyniosą coś niedobrego, ale wciąż miał nadzieję, że ten moment jeszcze nie nadszedł. Doszły do niego słuchy, że coś się szykuje, więc z ostrożności spędzał noce poza domem. Ale kładąc się spać w sobotę 12 grudnia, nie myślał, że obudzi się już w innym kraju. 

W poniedziałek 14 grudnia Franciszek Szechyński miał zacząć pracę w Zarządzie Regionu Dolnośląskiego Solidarności. W nocy z soboty na niedzielę w Polsce wprowadzono stan wojenny. Władze komunistyczne przeprowadziły w całym kraju aresztowania działaczy związku. Internowano tysiące osób.

Szechyński nie podzielił ich losu. Mieszkał z rodziną w Wałbrzychu. Przeczuwając niebezpieczeństwo, od kilku tygodni omijał swoje mieszkanie. Nie chciał narażać żony Danuty i trójki dzieci. Ale po ogłoszeniu stanu wojennego ich sytuacja i tak była nie do pozazdroszczenia. „Wasz ojciec działa przeciw państwu” – mówili jego dzieciom dyrektorzy szkół, do których chodzili mali Szechyńscy. Jego żonę często nachodzili funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. On jakiś czas się ukrywał, ale postanowił się ujawnić, gdy usłyszał, że z obozów internowania zwalniają solidarnościowych działaczy niższego i średniego szczebla. Rozmowa na milicji nie pozostawiła mu żadnych złudzeń.

„Nie masz czego szukać na Dolnym Śląsku – usłyszał od ubowca. – I uważaj, żeby ci się coś nie przytrafiło”.

Martwił się o żonę i dzieci. Szczególnie, że niedługo po tym, jak się ujawnił, Danusia powiedziała mu, że spodziewa się czwartego dziecka. Zdecydowali się na wyjazd do Warszawy. Wiedzieli, że mogą liczyć na pomoc przyjaciół związanych z Solidarnością. Nie spodziewali się, że czekają ich niezwykle trudne miesiące. Znowu nie mogli mieszkać razem. Każde znalazło jakiś kąt u znajomych. Danuta z dziećmi u jednych, on u innych. Usiłowali się jakoś przygotować do porodu, co nie było proste, bo formalnie nie przysługiwała im opieka lekarska w żadnym warszawskim szpitalu. Na szczęście nie zabrakło życzliwych ludzi, także lekarzy i pielęgniarek. Ktoś z pogotowia powiedział, że muszą wezwać karetkę, kiedy u Danusi zaczną się bóle. Ustalono, że karetka zawiezie ją do umówionego szpitala, gdzie personel będzie o wszystkim uprzedzony. Przyjmą ją jako nagły przypadek, a potem wypiszą, zanim ktokolwiek zdoła się zorientować, że nie ma prawa do szpitalnej opieki.

– Wiesz, moglibyśmy stąd wyjechać – powiedział jej Franciszek, gdy pewnego październikowego popołudnia poszli na spacer do Łazienek. Do porodu został mniej więcej miesiąc, co dawało się łatwo zauważyć po zaokrągleniu pod paltem Danuty.

– Wyjechać? – powtórzyła. – Znowu mamy się gdzieś tułać?

– Myślę o emigracji. Działaczom Solidarności paszporty wydają bez problemu.

– Co ty mówisz? Przecież to są paszporty w jedną stronę. Raz wyjedziesz z kraju i już tu nie wrócisz.

– A komu my tu jesteśmy potrzebni? Mieszkamy kątem, ludziom sprawiamy kłopot, nie możemy nawet być razem. Jaka tu dla nas przyszłość?

Danuta westchnęła. W głębi serca myślała to samo. Ale bała się zmian. Nowy, nieznany  kraj, nowy język. A jak dzieci tam się zaaklimatyzują? Już i tak się nacierpiały – najpierw w Wałbrzychu, a teraz tutaj. A z drugiej strony, przecież bała się też i tu. Miała już dosyć tego ciągłego poczucia, że jest śledzona, bała się też o Franka. Mało to było pobić przez nieznanych sprawców albo zniknięć w niewyjaśnionych okolicznościach?

– W każdym razie dziecko przyjdzie na świat w Polsce – powiedziała. – A potem zobaczymy.

– A jak damy mu na imię?

– Jeśli to będzie dziewczynka, to chyba wiadomo. Wiktoria.

Święto Niepodległości – wtedy nieoficjalne, 11 listopada – mogli jeszcze spędzić razem. W nocy Danuta poczuła skurcze. Zgodnie z planem zadzwonili na pogotowie. Karetka przyjechała nadspodziewanie szybko. Zawiozła Dankę do szpitala. Dla niego ta noc była wyjątkowo długa. Palił papierosa za papierosem. Wreszcie w szpitalnym korytarzu zobaczył lekarza.

– Gratuluję, ma pan córkę – usłyszał.

– Czy wszystko w porządku, jak czuje się żona?

– Żona dobrze, natomiast dziewczynka urodziła się z guzem w okolicy serca. Najlepiej, żebyście z nią pojechali do Centrum Zdrowia Dziecka. Ja i tak nie mogę ich tu trzymać dłużej niż do rana.

O tym, że Danuta z dzieckiem będzie musiała szybko opuścić szpital, byli uprzedzeni. I tak znaleźli się tu nielegalnie. Ale wiadomość o guzie była dla niego szokiem. Jakby nie dość spotkało ich nieszczęść w ostatnich miesiącach.

– W Centrum jest bardzo dobra lekarka. Też swoja kobieta – powiedział lekarz, mrugając porozumiewawczo. – Ona wam pomoże.

Następne dni nie przyniosły dobrych wiadomości. Guz powiększał się. Polecona lekarka bezradnie rozkładała ręce.

– Nie możemy jej tu pomóc – mówiła. – Może gdzieś za granicą.

To przypomniało im o możliwości wyjazdu.

– Gdzie mogą ją wyleczyć? – pytali – Możemy starać się o emigrację do Stanów.

– Radziłabym raczej Kanadę. W Toronto jest znakomity szpital dla dzieci, specjalizują się tam w leczeniu takich przypadków – powiedziała.

Franciszek poszedł na milicję.

– Chcę wyjechać razem z rodziną – powiedział.

Obiecali przygotować paszport w ciągu kilku dni. Bilety na samolot dostali bez większych problemów. Najpierw Warszawa-Londyn, a potem skok przez Atlantyk do Toronto. Nie jechali całkiem w ciemno. Wiedzieli, że na miejscu trwa akcja pomocy dla politycznych emigrantów z Polski. Zaangażował się w nią także arcybiskup Toronto, kardynał Gerald Emmet Carter. Carter zwrócił się do każdej parafii z prośbą o opiekę nad jedną rodziną przyjeżdżającą z Polski. Oni dostali się pod skrzydła parafian od św. Jana. Wreszcie mogli razem zamieszkać, otrzymali też materialne wsparcie i pomoc w poszukiwaniach pracy. Ale najważniejsze, że mogli natychmiast oddać Wiktorię do szpitala. Kiedy przyszli tu po raz pierwszy, nie mogli uwierzyć, że tak może wyglądać placówka służby zdrowia. Zobaczyli szerokie, jasne korytarze, schludne sale i czystość na każdym kroku. Pielęgniarki i lekarze powitali ich z uśmiechem i życzliwością. Ale to nie zmieniło wiele. Guz stale się powiększał i lekarze nie potrafili zaproponować skutecznej metody leczenia.

– W grę wchodzi jedynie operacja, ale dziecko w tym stanie i w tym wieku może jej nie wytrzymać – usłyszeli rodzice. – Zagrożenie jest bardzo duże.

– A jeśli nie będziemy jej operować?

–  Ma przed sobą najwyżej trzy lata życia – powiedział lekarz.

Z tych trzech lat minęła już połowa, gdy dowiedzieli się, że Jan Paweł II przyjeżdża do Kanady. Papież miał być w Toronto i miał spotkać się też z liczną tutaj Polonią. Postarali się o miejsca w pierwszym rzędzie. Ku swojej radości dowiedzieli się, że na zakończenie spotkania Papież podejdzie do chorych i że zatrzyma się też przy Wiktorii.

Mieli wielką nadzieję, że Jan Paweł II pobłogosławi ich córeczkę.

Czy liczyli na cud?

Pragnęli, żeby jej dotknął. Nie liczyli na nic, ale wiedzieli, że to przyniesie im wewnętrzny spokój. Postanowili oddać Wiktorię Bogu, ale chcieli być pewni, że będzie jej towarzyszyło błogosławieństwo Papieża.

Późnym popołudniem 14 września 1984 roku zajęli miejsca w swoim sektorze na stadionie Varsity w Toronto. To był ostatni punkt programu w tym dniu wizyty Ojca Świętego w Kanadzie. Papież miał przyjechać na stadion po dwudziestej. Jaka była ich radość, gdy zobaczyli papamobil pół godziny wcześniej.

Udzielił im się nastrój sześćdziesięciotysięcznej rzeszy kanadyjskich Polaków, którzy entuzjastycznie witali Jana Pawła II.

„Już od kilku dni przejeżdżam przez różne miasta tego kraju i spotykam bardzo często transparenty z napisem Solidarność”– powiedział Ojciec Święty.

Pierwszy raz usłyszeli to słowo wypowiedziane przez Papieża. Jak żywe stanęły przed nimi wspomnienia sprzed dwóch lat. Ciąża Danuty, wielomiesięczna tułaczka po Warszawie, nerwy, poród, choroba Wiktorii i wyjazd do Kanady. Wiedzieli, że Jan Paweł II jest gorącym sojusznikiem przemian, które zaczęły się w sierpniu 1980 roku. Teraz mogli się o tym bezpośrednio przekonać. Przed chwilą Papież mówił o drugiej wojnie światowej i o Deklaracji Praw Człowieka. Teraz zapowiedział, że chce objaśnić, co znaczą napisy Solidarność widziane przez niego na drogach Kanady.

„Moi drodzy Bracia i Siostry, moi drodzy Rodacy! Znaczą one, że do tamtej Deklaracji Praw Człowieka, w ciągu czterdziestu lat, a zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, naród polski usiłował dopisać treść, która jest jednorodna z Deklaracją Praw Człowieka. Napis Solidarność jest symbolem takiego właśnie porządku, w którym człowiek znajduje się w centrum. Godność człowieka i prawa człowieka są kryterium organizacji pracy i kultury, życia społecznego, życia narodowej wspólnoty. I dlatego odnosimy się z czcią do tego słowa, do tego symbolu, do tej rzeczywistości. Myślę, że na drodze dziejowej, którą idzie nasz naród, a która nie jest drogą łatwą, zwłaszcza w ostatnich pokoleniach, to słowo dopisuje jakąś treść jednorodną, stanowi etap wynikający z tych samych przesłanek, służący tym samym dążeniom, jakie ożywiają nasze dzieje. Chcemy bowiem być sobą i żyć życiem własnym”.

Tego dnia wypadała akurat uroczystość  Podwyższenia Krzyża  Świętego. Papież nawiązał do niej:

„Chodzi o to, aby człowiek nie zginął pochłonięty światem, ale by miał życie wieczne w Bogu. To właśnie znaczy Krzyż”.

Parę minut później zakończył przemówienie:

„Drodzy Bracia i Siostry, Krzyż jest znakiem naszej wiary, naszej nadziei i naszej miłości. U stóp Krzyża złóżmy nasze serdeczne modlitwy, ufając, że zostaną wysłuchane”.

Czekali z niecierpliwością na moment, kiedy Jan Paweł II podejdzie do ich sektora. Uroczystość zbliżała się ku końcowi. W pewnym momencie zobaczyli, że na podwyższenie, gdzie znajduje się Ojciec Święty i jego świta, wchodzą mężczyźni w garniturach ze słuchawkami w uszach. To byli agenci ochrony. Zamienili kilka słów z organizatorami. Szechyńscy początkowo nie przywiązywali do tego wagi. Ale potem, gdy okazało się, że Papież jednak nie podszedł do chorych, domyślili się, że spotkanie zostało skrócone na skutek interwencji Secret Service. Dlaczego? Czyżby jakiś alarm, niebezpieczeństwo zamachu? Nigdy się nie dowiedzieli. Pewne było jedno – Wiktoria nie otrzymała osobistego błogosławieństwa od Jana Pawła II podczas jego pierwszej wizyty na ziemi kanadyjskiej. 

Nie poddali się jednak.

Zupełnie zarzucili pomysł operacji. Zbyt wielu specjalistów uważało, że dziewczynka jej nie przeżyje. Jeśli ma umrzeć, to niech będzie z nami, myśleli. My przynajmniej będziemy się modlić. Jakoś wierzyli, że to dla niej jedyna szansa.

Nie zrezygnowali też ze spotkania z Papieżem. Jeśli nie udało się w Toronto, to może uda się tam – w Rzymie. Napisali do Watykanu. Czy jednak Jan Paweł II miałby czas spotkać się z jakimiś nieznanymi Polakami, którzy wyemigrowali do Kanady? A nawet jeśli tak, to ile czasu trzeba będzie czekać na takie spotkanie? Wiedzieli, że ludzie na ważnych stanowiskach mają kalendarze zapełnione na wiele miesięcy naprzód, a czas pozostawiony Wiktorii przez lekarzy skracał się nieubłaganie. Guz przybrał ogromne rozmiary. Narośl zajmowała niemal połowę jej małego ciałka. Wyglądało to strasznie, ale najtrudniejsze było dla nich spojrzenie jej oczu. Było w nich tyle smutku, że serce krajało się z bólu.

Zaproszenie na spotkanie z Janem Pawłem II przyszło z Watykanu po trzech tygodniach.

Danuta z Wiktorią poleciały do Rzymu, Franciszek z resztą dzieci został w Toronto.

To był marzec 1985 roku.

Tej rozmowy i tego spotkania Danuta nie zapomni do końca życia. Po paru sekundach od rozpoczęcia audiencji wydawało jej się, że spotyka się z ojcem, który jest tylko dla nich. Papież wziął Wiktorię na ręce i pocałował ją.

- Ufaj Bogu – powiedział. – Jeśli On zdecyduje, że chce mieć ją obok siebie, to zabierze ją. Jeśli będzie chciał, aby była z tobą, nie musisz się o nic martwić i nic robić. Traktuj ją jak pozostałe dzieci. Będzie tak, jak postanowi Bóg.

Mała wpatrywała się w Papieża jak zaczarowana. Danuta czuła, że dziecko jest odprężone. Wiktoria chętnie objęła Ojca Świętego i ucałowała go.

Danuta ofiarowała Papieżowi obrus utkany przez kobiety uwięzione podczas wprowadzenia stanu wojennego. Przez chwilę rozmawiali o Polsce i o Solidarności. Nazajutrz odebrały odbitki zdjęć, które stały się rodzinną relikwią.

Wróciły po tygodniu. Z lotniska Pearsona pojechali do domu. Nie na długo.

– Franek, zobacz, ona jest strasznie rozpalona – powiedziała Danuta, pochylając się wieczorem nad córeczką. Nawet nie musieli jej mierzyć temperatury. Cała była w gorączce, a guz prawie że parzył. Przybierał też najróżniejsze kolory.

– Jedziemy do szpitala! – zadecydował Szechyński.

Pół godziny później wchodzili do dobrze sobie znanego budynku.

Następny dzień nie przyniósł dobrej wiadomości. Lekarzom nie udawało się zbić gorączki, Wiktoria dosłownie gasła w oczach.

– Ona wkrótce odejdzie – powiedział doktor. – Może zostać tutaj, jeśli chcecie...

Nie chcieli. Zabrali ją. Pogodzili się z przeznaczeniem. Wiedzieli, że to musiało przyjść, wcześniej czy później. Dobrze, że chociaż dostała błogosławieństwo od Ojca Świętego, myśleli. Jednak udało się zdążyć.

Minęło kilka dni. Dziewczynka wciąż żyła. I wcale nie czuła się gorzej. Wręcz przeciwnie. Pewnego dnia wstała. Poprosiła o jedzenie. Potem pobiegła (nie poszła, lecz pobiegła!) do drugiego pokoju. Nie potrafili sobie tego wytłumaczyć. Pojechali z nią więc do szpitala.

Lekarz przecierał oczy ze zdumienia, patrząc na guz, który niesamowicie zmalał. Badania wykazały, że choroba się cofnęła. Dwa zabiegi wystarczyły, aby usunąć pozostałą tkankę, ale to nie był już złośliwy nowotwór. Szechyńscy mieli wrażenie, że ich córka narodziła się na nowo. Już nie bali się patrzeć w jej oczy. Smutek z nich wyparował i dziewczynka wreszcie zaczęła się uśmiechać!

Regularnie chodzili z nią na kontrole. Rezultat był zawsze ten sam. Wiktoria została definitywnie wyleczona. Kiedy miała dwanaście lat, pewien lekarz powiedział: „Masz za co być wdzięczna temu, w co wierzysz ty i twoja matka”.

Chociaż Wiktoria jest dziś wysportowaną, tryskającą zdrowiem kobietą, to matka czasem niepokoi się o nią.

– Gdy czuje się gorzej albo po prostu jest zmęczona, martwię się i proszę ją, żeby odpoczęła albo coś zjadła – mówi. A Wiktoria nieodmiennie odpowiada:

– Mamo, nie martw się, co będzie, to będzie. Rzeczy nie dzieją się bez powodu, wszystko ma jakiś sens. 

Codziennie rano dziewczyna robi znak krzyża i mówi:

– Dziękuję, że dałeś mi jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną szansę.

Wiktoria miała dwadzieścia lat, kiedy Jan Paweł II przyjechał do Toronto, aby przewodniczyć obchodom kolejnego Światowego Dnia Młodzieży. W niedzielę 25 lipca o świcie znalazła się w parku Downsview, gdzie Papież miał odprawić mszę na zakończenie obchodów. Stojąc w strugach deszczu, który lunął przed rozpoczęciem uroczystości, zastanawiała się, dlaczego niektórzy z jej sąsiadów uciekają z placu. Ona parła do przodu, aby znaleźć się jak najbliżej barierki i jak najbliżej Jana Pawła II. Patrzyła na jego pochyloną postać w rozwiewanych przez porywisty wiatr szatach liturgicznych. Na telebimie w wielkim zbliżeniu widziała jego naznaczoną chorobą twarz. Słuchała, jak mówił:

„Chociaż przeżyłem wiele ciemności i srogich reżimów totalitarnych, to jednak ujrzałem wystarczająco wiele dowodów, aby być niezachwianie przekonanym, że żadna trudność i żaden lęk, jakkolwiek wielkie by one były, nie są w stanie całkowicie stłumić nadziei, która rodzi się wiecznie w sercach młodych ludzi.

Nie pozwólcie umrzeć tej nadziei. Postawcie swoje życie na niej. Nie jesteśmy sumą naszych słabości i upadków. Jesteśmy sumą miłości Ojca dla nas, naszej prawdziwej zdolności stawania się obrazem Jego syna, Jezusa”.

Nie wiedział, że wśród kilkuset tysięcy młodych ludzi słuchających go tego wietrznego i mokrego poranka jest także dziewczynka, którą pobłogosławił siedemnaście lat wcześniej i która w niewytłumaczalny sposób pokonała chorobę. „Ale jestem pewna, że poznałby mnie od razu, gdybyśmy mogli się spotkać” – twierdzi Wiktoria.

Dwa i pół roku później siedziała przed telewizorem, śledząc wiadomości napływające z Watykanu. Był 2 kwietnia 2005 roku. Nikt nie miał już wątpliwości, że Jan Paweł II kończy swoją drogę na ziemi. Wiedziała, że poprzedniego dnia Papież, słysząc o obecności młodzieży na placu Świętego Piotra wyszeptał: „Szukałem was, a wy przyszliście do mnie. Dziękuję wam”. Teraz czuwała, patrząc na pogrążony w mroku plac. W pewnym momencie poczuła nagły impuls. Wstała i poszła do swojego pokoju. Spojrzała na zdjęcie Papieża z małą dziewczynką i jej matką. To była pamiątka tamtej wizyty – sprzed dokładnie dwudziestu lat. Uklękła i zaczęła się modlić. Kilka minut później usłyszała, że Jan Paweł II wrócił do domu Ojca.