Młode lata Papieża

Kolejne dni mijały, a Emilia wcale nie czuła się lepiej. Wręcz przeciwnie, była coraz słabsza, całymi dniami leżała w łóżku, a domem zajmował się kapitan. Pewnego dnia postanowił wezwać do domu Mundka. „Mama chora, przyjeżdżaj” – zatelegrafował. Nazajutrz syn pojawił się w domu przy Rynku. Wojtyła opowiedział mu o przeziębieniu i o nieoczekiwanym zasłabnięciu matki.

 – Od tamtej pory nie podnosi się z łóżka – mówił zatroskany. – Lekarz twierdzi, że to coś z sercem. Zapisał jej jakąś miksturę, ale to wcale nie pomaga.

 – Zajrzę do niej – powiedział Mundek i poszedł do sypialni. Widok matki przeraził go. Parę tygodni temu żegnał uśmiechnięta kobietę o bujnych, elegancko uczesanych włosach. Teraz  zobaczył jej wychudzoną twarz, zapadnięte oczy i ręce z wyraźnie widocznymi żyłkami i zarysem kości.

 – Mundziu, przyjechałeś, nie trzeba było – szepnęła uśmiechając się słabo.

 – Czujesz się lepiej? – zapytał z nadzieją.

 – Nie bardzo.

 – Ból w piersiach?

 – Nie tylko. Ostatnio okropnie bolą mnie jeszcze plecy. Mógłbyś otworzyć okno?

 – Ależ mamo, zimno ci będzie!

 – Duszno mi – jęknęła Emilia. – Pospiesz się.

Okrył ją dokładniej i uchylił jedno skrzydło okna. Owiało go chłodne kwietniowe powietrze. Matka oddychała ciężko.

 – Ten ból, chyba nie wytrzymam – szepnęła, gdy znowu się nad nią nachylił. Domyślał się, co to może być. Nerki!

 – Poczekaj, spróbuję cię trochę podnieść, może tak będzie lepiej – powiedział dźwigając ją niemal do pozycji pionowej.

Od tej pory Emilia właściwie się nie kładła. Podłożyli jej pod plecami kilka poduszek, tak żeby mogła w miarę wygodnie siedzieć w łóżku. Potem wezwali znowu lekarza. Mundek powiedział mu o swoich podejrzeniach.

 – Tak, to bardzo możliwe – zgodził się doktor. – Najchętniej skierowałbym ją do szpitala, ale w tym stanie może nie przeżyć podróży. Poczekamy.  Zapisał jakąś miksturę, zapewniając, że to powinno ją wzmocnić. Wychodził już, gdy przyszedł Lolek. Chłopiec od razu wyczuł, ze ta wizyta nie zwiastuje niczego dobrego.

 – Z mamą gorzej? – zapytał ojca.

 – Pan doktor zapisał jej nowe lekarstwo – odpowiedział wymijająco ojciec.

Ta noc miała się okazać wyjątkowo długa. Emilia nie mogła zasnąć. Lolek słyszał jak parę razy ojciec z Mundkiem przenosili ją z łóżka na fotel. Wytłumaczyli mu, że tak łatwiej jej oddychać. W końcu zasnął.

Nazajutrz jak zwykle pobiegł do szkoły. Lekcja mijała za lekcją. Nie mógł się skupić. Wciąż powracał do niego obraz wychudzonej twarzy matki, jej zapadniętych oczu, ciężkiego oddechu i potu na czole.

 – Lolek, pani Zofia cię woła – chłopiec ocknął się z zamyślenia słysząc nad głową głos nauczyciela. Podniósł oczy. W drzwiach stała Zofia Bernhardt, znajoma rodziców, a jednocześnie nauczycielka w szkole. Podszedł do niej. Nauczycielka zamknęła drzwi do klasy i spojrzała na niego bezradnie.

 – Loluś, twój tata był tutaj przed chwilą.

 – Mama gorzej się czuje? – zapytał z niepokojem.

 – Kochany chłopcze, ona... ona odeszła. Nie żyje. Tata prosił, żebym ci o tym powiedziała.

Poczuł jak coś go ściska za gardło. Bernhardtowa patrzyła na niego z niepokojem.  – Możesz iść do domu, zwolnię cię z lekcji – powiedziała.     

Wrócił do klasy. Zebrał książki, gdy Zofia Bernhardt półgłosem rozmawiała z nauczycielem. Po chwili wyszedł.

Ksiądz Leonard Prochownik zamknął książkę z modlitwami i pokropił trumnę wodą święconą. Wiedział, że ten pogrzeb zapamięta do końca życia. Niespełna miesiąc temu, na dziesięć dni przed Wielkanocą został proboszczem wadowickiej parafii.  Mieszkającą tuż obok kościoła rodzinę Wojtyłów znał dobrze jeszcze z czasów, gdy był tu wikarym razem z Frankiem Żakiem, który chrzcił Lolka w czerwcu burzliwego roku 1920. Potem często spotykał chłopaka, jego rodziców i brata w kościele i na rynku. Po paru latach Edmund wyjechał do Krakowa na medycynę. Odwiedzał rodzinę w każde święta. Tak było i w czasie ostatniej Wielkanocy. Zaraz po świętach Mundek wrócił do Krakowa. Ku swemu zaskoczeniu parę dni temu Prochownik zobaczył go wychodzącego z wadowickiej apteki.

 – Mundek, już do nas wróciłeś? – zapytał zdziwiony.

 – Mama choruje – wyjaśnił Edmund.

Rzeczywiście, od jakiegoś czasu ksiądz nie widywał pani Emilii.

 – Coś poważnego? – zapytał ksiądz. Smutny wzrok studenta wystarczył mu za odpowiedź.

I potem ten sobotni poranek 13 kwietnia, gdy po porannej Mszy Edmund podszedł do niego w zakrystii.

 – Czy mógłby ksiądz udzielić mamie namaszczenia? – zapytał krótko. Prochownik nie tracił czasu. Zdjął ornat, nasunął albę, a  na szyję założył portaviatico: futerał, w którym przenosi się Komunię udzielaną choremu na „via”– drogę.

Otworzył im kapitan. Ukląkł w progu przed księdzem niosącym Komunię.

 – Tędy – wyciągnął rękę i otworzył drzwi do sypialni.

Emilia była przytomna.

 – Dziękuję księdzu – powitała go zmęczonym głosem.

 – To my wyjdziemy – powiedział Wojtyła.

Ksiądz wyspowiadał kobietę i udzielił jej namaszczenia. Potem wyjął hostię.

 – Tylko malutki kawałeczek – poprosiła. – Nie mogę nic połknąć.

Ułamał więc odrobinę i włożył jej do ust. Pożegnali się. Wtedy ostatni raz widział ją żywą.

Teraz  stał nad jej trumną i patrzył na trzech Wojtyłów.

„Edmundowi mimo wszystko łatwiej znieść ten cios – pomyślał ksiądz. – Ma już 23 lata, jest samodzielny, studiuje, wkrótce zostanie lekarzem. Ale Lolek. Przecież to jeszcze dziecko. Dziewięć lat. Jak kapitan wychowa takiego bez matki?”

Wojtyła wziął syna za rękę. Dzielił te same obawy, co ksiądz Prochownik. Wiedział, co poradziliby mu znajomi. Na razie był w żałobie, więc nikt nie mówił o powtórnym ożenku. Ale to wydawało się najlepszym rozwiązaniem. Lolek był jeszcze mały, a chłopczyk w tym wieku potrzebuje kobiecej ręki. Kapitan nie wyobrażał sobie jednak związku z inną kobietą. Emilia była jego pierwszą i ostatnią żoną – to wiedział na pewno. Ale czy da sobie radę z chłopcem?

Matkę straciłem jeszcze przed Pierwszą Komunią św. w wieku 9 lat i dlatego mniej ją pamiętam i mniej jestem świadom jej wkładu w moje wychowanie religijne, a był on z pewnością bardzo duży. Po jej śmierci, a następnie po śmierci mojego starszego Brata, zostaliśmy we dwójkę z Ojcem. Mogłem na co dzień obserwować jego życie, które było zyciem surowym. Z zawodu był wojskowym, a kiedy owdowiał, stało się ono jeszcze bardziej życiem ciągłej modlitwy. Nieraz zdarzało mi się budzić w nocy i wtedy zastawałem mojego Ojca na kolanach, tak jak na kolanach widywałem go zawsze w kościele parafialnym. Nigdy nie mówiliśmy z sobą o powołaniu kapłańskim, ale ten przykład mojego Ojca był jakimś pierwszym domowym seminarium. (Jan Paweł II, Dar i Tajemnica)

– No to całe ubranko skompletowane, tylko bucików brak – żona inżyniera Pukły pokazywała kapitanowi strój dla Lolka na pierwszą komunię. Po śmierci Emilii matka Adama wzięła na siebie przygotowania do uroczystości, która miała się odbyć w wadowickim kościele już za kilka dni, 25 maja.

 – Nie wiem jak ja się pani odwdzięczę – dziękował Wojtyła. –  Sami nie dalibyśmy sobie rady. Butów chętnie poszukam.

 – Nigdzie pan nie znajdzie, cały Rynek obleciałam. Ale dogadałam się z jednym Żydem, co jeździ do Bielska. Podobno tam coś można znaleźć. Jutro będzie z powrotem, obiecał, że postara się przywieźć buty dla Lolka.

Nazajutrz zdegustowany chłopak patrzył na leżące przed nim trzewiki. Zamiast sznurowadeł miały zapięcie na paseczek.

 – Przecież to dla dziewczyny – powiedział. – Wszyscy się będą ze mnie śmiać.

 – Nie ma innych, Rosenzweig aż z Bielska te przywiózł – przekonywał go ojciec. – W końcu nie szata zdobi człowieka, najważniejsze, że idziesz do komunii.

Lolek z pewną niechęcią sięgnął po trzewiczki. Pasowały jak ulał. Tylko ten paseczek...

 – No cóż, niech będzie – westchnął.

Wieczorem poszli na spacer. To był jeden ze stałych punktów dziennego programu, który kapitan wprowadził do ich domu po śmierci matki. Po szkole razem jedli obiad w jadłodajni Marii Banaś. Później Lolek miał dwie godziny na zabawę i naukę. A na koniec dnia wybierali się na przechadzkę.

 – Dziękuję ci – powiedział ojciec, gdy schodzili po schodkach w kierunku niewielkiego parku niedaleko ich domu.

 – Za co, tato? – zdziwił się chłopak.

 – Że nie marudziłeś przy bucikach.

 – W końcu nie są takie złe.

 – Cieszysz się, że idziesz do komunii? – kapitan zmienił temat.

Czy się cieszył? W ciągu ostatnich paru tygodni zupełnie zapomniał, co to znaczy. Szczególnie wieczorem, gdy kładł się do łóżka łzy same napływały mu do oczu. Czasem miał wrażenie, że matka tak jak kiedyś nachyli się nad nim, pogładzi go delikatnie po głowie a potem pocałuje w czoło. Ale, gdy otwierał oczy widział tylko półmrok. Tej nocy też się obudził. Od razu poczuł, że jest jakoś inaczej. Po chwili zorientował się, że nie słyszy miarowego oddechu ojca.

Było zupełnie ciemno, ale po paru minutach jego wzrok zaczął się przyzwyczajać do mroku. Zobaczył zarys postaci. Kapitan klęczał. Był pochylony, ręce oparł na łóżku.

Lolek patrzył na niego dłuższy czas. Poczuł się spokojniejszy.

 – Tato, dlaczego tak długo klęczysz w nocy? – zapytał teraz. Przeszli już Rynek i skręcili w wąską uliczką  prowadzącą do Zbożnego Rynku. Kapitan spojrzał uważnie na chłopca

 – A więc i ty nie możesz spać? – zapytał.

 – Budzę się czasem.......

 – No, wiesz, modlę się za ciebie, za mamę...... – wojskowy był jakby onieśmielony –

 – A jak?

 – Powtarzam powoli  „Zdrowaś Mario”, „Ojcze nasz”, polecam cię Aniołowi Stróżowi.

Tylko tyle mógł mu powiedzieć. Nie chciał zmarnować teraz wysiłku, który włożył już w to by ukryć przed synem własne cierpienie i pomóc mu przetrwać pierwszy, najboleśniejszy okres po stracie matki. Przecież nie będzie mu teraz mówił, z jakim trudem odmawia „Ojcze nasz”. Ta krótka modlitwa zajmowała mu wiele długich minut. Szczególnie, gdy dochodził do słów: „bądź wola Twoja” czuł taki ból, że tylko z trudem mógł dokończyć „jako w niebie tak i na ziemi”. Pamiętał jak w tamtą noc przed śmiercią żony klęczał i prosił o cud, który nie nadszedł. A potem „Zdrowaś Mario”. Z tą modlitwą zżył się od dziecka, mówił ją setki, tysiące razy. „Święta Mario Matko Boża módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej’ – znał to na pamięć. Jednak teraz – nawet  w myślach – często nie był w stanie wyrzec „amen”.

 – Wiesz co – powiedział głośno – jak skończysz szkołę  i będziesz miał więcej czasu to wybierzemy się do Kalwarii.  Dawno tam nie byłem. A i tobie się należy. Poza tym jesteś już duży, nie zmęczysz się na dróżkach.

Kalwaria Zebrzydowska: sanktuarium Matki Bożej — i dróżki. Nawiedzałem je wiele razy, począwszy od lat moich chłopięcych i młodzieńczych. (...) Zawsze, kiedy tu przychodziłem, miałem świadomość, że zanurzam się w tym właśnie rezerwuarze wiary, nadziei i miłości, które naniosły na te wzgórza, na to sanktuarium, całe pokolenia Ludu Bożego ziemi, z której pochodzę, i że ja z tego skarbca czerpię. Nawet niewiele dodając od siebie — czerpię... I zawsze też miałem tę świadomość, że owe tajemnice Jezusa i Maryi, które tu rozważamy, modląc się za żywych lub za zmarłych, są istotnie niezgłębione. Stale do nich powracamy i za każdym razem nie mamy dość. Zapraszają nas one, aby tu wrócić na nowo — i na nowo się w nie zagłębić. W tych tajemnicach wyrażone jest zarazem wszystko, co składa się na nasze ludzkie, ziemskie pielgrzymowanie, na „dróżki” dnia powszedniego. Co za wspaniała zresztą nazwa — trudno znaleźć w innych językach jakiekolwiek słowo, które by temu odpowiadało... Wszystko to, co składa się na te dróżki ludzkiego dnia powszedniego, zostało przejęte przez Syna Bożego i za pośrednictwem Jego Matki jest człowiekowi wciąż oddawane na nowo: wychodzi z życia i wraca do życia ludzkiego. Ale oddawane już jest w nowej postaci, jest prześwietlone nowym światłem, bez którego życie ludzkie nie ma sensu, pozostaje w ciemności. „Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemnościach, lecz będzie miał światło życia” (J 8, 12). (Jan Paweł II, Przemówienie w Kalwarii Zebrzydowskiej 7 czerwca 1979)
 
Kapitan dotrzymał słowa. Mało tego, napisał do mieszkającego w Czańcu ich kuzyna Franka. Franciszek Wojtyła był przewodnikiem parafialnych kompanii pielgrzymkowych i znał Kalwarię jak własną kieszeń. Teraz obiecał, że wybierze się razem z nimi na wędrówkę po dróżkach. Umówili się na placu przed kościołem Matki Bożej Anielskiej. To było centrum kalwaryjskiego sanktuarium założonego przed 330 laty przez magnata Mikołaja Zebrzydowskiego.

 – Dobrze , że jesteście – powitał ich Franek. – Zaraz pójdziemy na dróżki. Chcecie wstąpić do kościoła?

 – Chętnie – odparł kapitan.

 – To idźcie. Będę tu na was czekał.

Wspięli się po schodach wiodących do środka. Przyklęknęli przy wejściu a potem poszli na lewo, do kaplicy Matki Bożej Kalwaryjskiej. Obraz Maryi z Dzieciątkiem znajdował się tu od niespełna trzystu lat, a trafił do sanktuarium po cudzie, jaki wydarzył się w 1641 roku w niedalekiej Kopytówce. Krwawe łzy, które pewnego dnia pojawiły się na płótnie wzbudziły wtedy sensację w okolicy. Niedługo potem wizerunek przeniesiono do Kalwarii Zebrzydowskiej.

Kapitan podniósł oczy. Obraz znacznie różnił się od dobrze mu znanej Maryi z Dzieciątkiem w wadowickim kościele. Tam Jezus był starszy, miał niemal młodzieńczą twarz, tutaj na ręce matki siedział pulchny malec.  Jego twarzyczka wtulała się w jej policzek.

Podnieśli się z kolan i wyszli na Plac Rajski. Podeszli do Franka.

 – Gotowi do drogi? – zapytał ich przewodnik.

 – Oddajemy się pod twoje dowództwo – odpowiedział Wojtyła.

 – Wiecie, że w Kalwarii są trzy drogi dla pielgrzymów: dróżki Pana Jezusa, dróżki Matki Bożej i dróżki dusz czyśćcowych. Którą chcecie iść?

 – Jak myślisz Lolku? – zapytał ojciec. – Może dróżkami Pana Jezusa?

Chłopiec skinął głową.

 – To się dobrze składa, bo tę trasę zaczynamy właśnie tu, przy kaplicy św. Rafała. Chodźcie, podejdziemy bliżej.

Opuścili dziedziniec kościoła i zeszli w dół. Zatrzymali się przy okazałej kaplicy po lewej stronie placu.  

Franciszek stanął na schodkach.

 – Pielgrzymi wyruszają zawsze stąd, ponieważ  Archanioł Rafał jest patronem wszystkich, którzy wybierają się w drogę – wyjaśnił. – W Starym Testamencie jest opis podróży młodego Tobiasza. Kiedy wyruszał w drogę w poszukiwaniu żony Bóg dał mu właśnie Rafała, jako towarzysza podróży i opiekuna. Archanioł bardzo mu pomógł a nawet podarował mu lekarstwo, które przywróciło wzrok jego ojcu, staremu Tobiaszowi. Wierzymy, że opiekuje się także tymi, którzy wyruszają na kalwaryjskie dróżki, a stąd udają się potem w swoją życiową drogę.  

Franek przykląkł, Wojtyłowie poszli w jego ślady. „Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie, żeś przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył” – powiedzieli chórem.

Wędrowali kilka godzin. Kalwaryjska „dróżka Pana Jezusa” jest znacznie dłuższa od oryginalnej Drogi Krzyżowej z Jerozolimy. „Może to i lepiej, bo wiele nam trzeba pokutować za grzechy nasze” – miał powiedzieć fundator sanktuarium, gdy trzy wieki wcześniej zatwierdzał plan budowy dziesiątek kaplic rozsianych wokół góry Żarek (nazwanej Górą Ukrzyżowania). Teraz obaj Wojtyłowie pokonywali kolejne kilometry i zatrzymywali się przy stacjach upamiętniających ostatnie chwile życia Jezusa. Wreszcie dotarli do niezbyt głębokiego strumienia. Franek zdjął buty. Kapitan znał tę tradycję.  Żołnierze prowadzili Jezusa związanego sznurami i łańcuchami z Ogrodu Oliwnego do Jerozolimy przez dolinę Cedronu. Sami mieli przejść przez most, a skazańcowi kazali brnąć po kamienistym i raniącym nogi dnie potoku. Pielgrzymi ściągali więc buty i również przechodzili przez wodę wierząc, że w ten sposób odzyskają zdrowie, albo otrzymają  to, o co proszą. Wojtyłowie poszli w ślady przewodnika. Chłodna woda przyniosła ulgę ich zmęczonym nogom. Zaczynali już czuć wysiłek marszu, a przecież pokonali dopiero połowę drogi. „Odpoczniemy przy domu Kajfasza” – obiecał im Franek. Rzeczywiście, zatrzymali się kilkaset metrów dalej przy kaplicy zbudowanej na planie elipsy. Rozsiedli się na trawie i wyciągnęli skromny prowiant z chlebaków.

 – Wytrzymasz? – Franek zapytał Lolka.

 – Pewnie – odpowiedział chłopiec.

 – Sporo chodzimy po Beskidzie to i wprawę już jakąś mamy – dodał kapitan.

Czekał ich jednak jeszcze spory wysiłek. Trasa, którą przeszli do tej pory była zaledwie przygotowaniem do właściwej Drogi Krzyżowej. Przed nimi był Ratusz Piłata i Święte Gradusy – schody wypełnione relikwiami i ziemią przywiezioną z Palestyny. Na kolanach przeszli 28 stopni, stanęli przed Ratuszem, pomodlili się chwilę i poszli do Pałacu Heroda.

 – A teraz wracamy do Ratusza – powiedział Franek.

 – Ojej, znowu? A po co? – zapytał Lolek.

 – Przecież w Ewangelii jest wyraźnie napisane, że Piłat odesłał Jezusa do Heroda, a ten z kolei polecił, aby odprowadzić go do Piłata – wyjaśnił Franek

Kapitan nie dziwił się synowi. Sam też czuł w kościach solidne zmęczenie i przejście dodatkowych kilkudziesięciu metrów wcale nie wydawało mu się błahostką.

Potem przeszli do zbudowanej w kształcie serca kaplicy upamiętniającej spotkanie Jezusa z Matką i dalej, aż do kaplicy płaczących niewiast znajdującej się u stóp stromego zbocza.

 – To już Góra Ukrzyżowania – Franek schylił się i podniósł z ziemi spory kamień. –Te kamienie przypomną nam o przewinach naszych, które tak Jezusowi ciążyły, gdy dźwigał swój krzyż.

Wojtyłowie poszli w ślad za kuzynem i z kamieniami  w rękach zaczęli wdrapywać się na stok. Kapitan pochylił się mocno w przód, aby nie stracić równowagi. Szedł z  coraz większym wysiłkiem. Po czole spływały mu krople potu. Lolkowi było łatwiej – zwinnie wspinał się ku zbudowanemu w połowie zbocza kościołowi upamiętniającemu trzeci upadek Jezusa. Parę minut później stanęli pod kaplicą, rzucili kamienie („byśmy pamiętali, że upadek naszego Pana nam przynosi powstanie” – powiedział Franek) i weszli do środka. Klęknęli przed figurą Chrystusa leżącego pod krzyżem i przeszli dalej. Podejście na szczyt Góry Ukrzyżowania było już łagodniejsze. W kilka minut dotarli do Kaplicy Obnażenia, w której znajdowało się pełno zielonych wianków plecionych przez pielgrzymów z kolczastych gałązek. Parę metrów dalej wznosił się kościół Ukrzyżowania.

W środku było pełno ludzi. Słuchali kazania.

 – Oto dotarliśmy do kresu naszej wędrówki – mówił ksiądz – Ongiś na tej górze  Mikołaj Zebrzydowski pobudował sobie pustelnię, a później wokół niej wzniósł to wspaniałe sanktuarium, które mogliśmy wspólnie przemierzać. Ludzie, którzy bywali w Ziemi Świętej mawiają, że ciągnie ona z powrotem i zda się, że coś takiego jest również w naszej Kalwarii. Wielu bywało już tutaj i wielu wraca. Zapytajmy bracia i siostry, dlaczego to robimy. Czy dlatego, że nasza modlitwa wciąż nie jest wysłuchana? A może dlatego, że po odwiedzinach w Kalwarii spełnia się to, o co prosiliśmy? Wiemy dobrze, że niezliczone są wyproszone tutaj cuda, ale wiemy też, że tajemnica Kalwarii to coś więcej. Idąc tymi dróżkami idziemy Jego śladem. Ciąży nam jego zmęczenie, może czasem ogarnia nas zniechęcenie, może chcielibyśmy się zatrzymać, rozłożyć na tych pięknych murawach, w cieniu drzew i posłuchać cudnego śpiewu ptaków. To normalne. Ale wtedy nie dojdziemy tutaj, nie pokonamy stromego stoku Żarku i nie staniemy na tym szczycie, nie klękniemy w tej kaplicy by rozważyć, co Pan nasz chciał przecierpieć dla nas. Teraz bracia i siostry oddajcie mu wasze prośby, wasze troski i zmartwienia i poproście go jak ślepiec Bartymeusz: „Domine, ut videam!” – „Panie, abym przejrzał”. Tego wam bracia i siostry – i sobie również – życzę z całego serca: abyśmy przejrzeli, abyśmy zobaczyli, że nasz Pan chce dzielić nasze cierpienia, a wszystko co dopuszcza czemuś służy, do czegoś nas prowadzi, choćbyśmy w pierwszej chwili tego nie dostrzegali. Byśmy jak Maryja potrafili zobaczyć sens tych wszystkich wydarzeń, które tak niesłusznie nazywamy czasem „Bożymi dopustami”.  A teraz przejdziemy do kaplicy Grobu Pana Jezusa, by tam zakończyć nasze kalwaryjskie pielgrzymowanie.

Wojtyłowie razem z innymi pielgrzymami wyszli z kościoła i powędrowali do kapliczki znajdującej się naprzeciwko.

 – Zbudowali ją na wzór kaplicy Grobu Pańskiego w Jerozolimie – szepnął Franek.

Na chwilę zatrzymali się przed budynkiem a potem w ciszy zeszli północnym stokiem góry ku klasztorowi bernardynów. Weszli do kościoła. Franek poprowadził ich za główny ołtarz i pokazał solidny krzyż. „Za czasów Zebrzydowskiego stał na Żarku” – wyjaśnił.

Wychodząc wstąpili jeszcze na chwilę do kaplicy z obrazem Maryi. Kapitan raz jeszcze popatrzył uważnie na jej twarz. „Abym przejrzał” – pomyślał.