Różaniec, luty 2023

 

– Bronek, powiedz parafianom, że proboszcz po przyjęciu namaszczenia poczuł się lepiej – powiedział ksiądz Aleksander. Przy jego łóżku siedzieli trzej kapłani: ksiądz Jan Stępień, ksiądz Tadeusz, brat proboszcza i Bronisław Piasecki, pierwszy wikary w krótkiej historii parafii św. Franciszka w Izabelinie.

– Wiele razy mi się przydarzało, że po namaszczeniu najciężej chorzy odzyskiwali zdrowie – zauważył ks. Jan.

– To klęska dla parafii, taki uzdrowiciel. Mniej pogrzebów – mniejszy dochód – zażartował Ali, a wszyscy wybuchli śmiechem.[1]

Rozmowa ta miała miejsce na przełomie wiosny i lata 1965 roku, na niespełna dwa miesiące przed śmiercią księdza Aleksandra Fedorowicza.

„Chyba ja, ojcze”

– tymi słowami odpowiedział Ali Prymasowi Wyszyńskiemu czternaście lat wcześniej, gdy nowy arcybiskup Warszawy zaprosił do siebie kilku księży i zapytał, kto mógłby zostać proboszczem nowej parafii.

Prymas dobrze znał ten teren, bo sam mieszkał tu w okresie okupacji jako kapelan w Laskach. Mieszkańcy okolicznych wiosek byli duszpastersko zaniedbani, szerzyły się wśród nich zachowania niemoralne od pijaństwa po konkubinaty i nieślubne ciąże. „Tym ludziom potrzeba ojca” – powiedział Prymas, a późniejsze duszpasterzowanie Alego dowiodło, że miał absolutną rację.

W niezwykle trudnych warunkach (powojenna bieda i walczący z wiarą ustój komunistyczny) ksiądz Aleksander nie tylko wzniósł od podstaw kościół, ale przede wszystkim zbudował wspólnotę ludzi, którzy odkryli, że są dziećmi Boga. Doskonale znał swoich parafian, dzielił ich radości i smutki, nadzieje i zgryzoty, a oni wiedzieli, że zawsze mogą na niego liczyć.

Do kościoła wszedł niewidomy starzec

prowadzony przez małego chłopca. Podeszli do wystawionej w kościele trumny, w której spoczywało ciało proboszcza. Starzec szukał jego ręki.

– Księżulku, nie mogę cię namacać – skarżył się trzęsącym głosem. Wreszcie znalazł rękę i zaczął ją całować. – O, mój księżulku najukochańszy, już nie przyjdziesz do mnie. Ile razy przechodziłeś koło mojej chaty, zawsze zaszedłeś, a teraz już do mnie nikt nie zajdzie.

Takich świadectw jest wiele. Miejsce budowy kościoła Ali wybrał tak, aby był on położony w podobnej odległości od wszystkich miejscowości obejmujących nową parafię. Proboszcz nie czekał jednak aż ktoś przyjdzie. Sam przemierzał te tereny i trafiał wszędzie – do domów zamożnych i nędznych, do sprzedających nielegalnie bimber i do żyjących bez ślubu. Najpierw chodził na piechotę pokonując wielokilometrowe dystanse, potem, gdy choroba zaczęła dawać o sobie znać – na motorowerze. Między innymi wybrał się do kobiety, która handlowała alkoholem i przekonywał ją, by zrezygnowała z tego procederu. Obiecał, że znajdzie dla niej pracę, a póki jej nie będzie – da na utrzymanie. Kobieta była zdumiona. Kościół w budowie, proboszcz w nędznej sutannie i startych butach, a chce jej pomagać. Nigdy nie miała takiego gościa. Pukający do jej drzwi oczekiwali tylko jednego – że sprzeda im butelkę z procentową zawartością. Kilka dni później przyszła na plebanię i oświadczyła, że rzuca swój proceder.

Celem pielgrzymek Alego były też cztery pary żyjące w konkubinacie. Odwiedzał je wiele razy, wiele razy namawiał, by wzięli ślub. Bezskutecznie. Po raz ostatni przyszedł do jednego z tych domów, gdy był już ciężko chory.

Przychodzę z prośbą: zlitujcie się nade mną - powiedział. - Jako ojciec tej parafii chciałbym widzieć wszystkich parafian żyjących po Bożemu. Jutro jest pierwsza sobota miesiąca. Dobrze by było, gdyby wszystkie cztery pary stanęły przed ołtarzem. I to jego marzenie się spełniło.

 

– Siostro, ten materac jest bardzo drogi

– powiedział Ali, gdy zobaczył na swoim szpitalnym łóżku nowy materac, o który postarała się siostra Klara.

– I cóż z tego? – zapytała.

– Wie siostra, robią te różne zabiegi, na mocz, na stolec – boję się, że go zabrudzę i zniszczę.

– Niech ksiądz się nie martwi. Położyłam trzy prześcieradła.

– Jak na ołtarzu – szepnął.

Dopiero w tym momencie skojarzyła, że przygotowując ołtarz w Izabelinie kładła zawsze trzy obrusy. Ali wyjaśnił jej kiedyś, że ta symbolika nawiązuje do całunu, który okrywał Chrystusa.

Ksiądz Aleksander Fedorowicz zmarł 15 lipca 1965 roku, na kilka miesięcy przed zakończeniem Soboru Watykańskiego II, którego był cichym prekursorem. Tak jak pierwszą konstytucją soborową był dokument o liturgii („Sacrosanctum concilium”), tak on w centrum życia parafii umieścił Mszę świętą. Pragnął, aby parafianie zabrali w codzienne życie najgłębszą treść Mszy - miłość Boga bezinteresownie ofiarującego się za ludzi. Jako jedyny kapłan w Polsce (oprócz benedyktynów tynieckich) miał pozwolenie od Prymasa Wyszyńskiego, aby odprawiać – jeszcze przed Soborem – Mszę św. twarzą do ludu. Uczył swoich parafian rozumieć Mszę, gdy była jeszcze po łacinie, a szczególny nacisk kładł na świadome i mocne mówienie „Amen” – jako potwierdzenie tego, że chce się żyć tym, co w czasie Mszy św. czyni Jezus.

Kiedyś ksiądz Piasecki prosił go o pomysł na kazanie. „Powiedz im, że ich kochasz – odparł Ali. – Ale jak nie kochasz, to nie mów.”

Paweł Zuchniewicz

(autor książki „Proboszcz. Opowieść o księdzu Aleksandrze Fedorowiczu”)

 

[1] Fragmenty oznaczone kursywą pochodzą z książki „Proboszcz. Opowieść o księdzu Aleksandrze Fedorowiczu”